Minęło
kilka ziemskich dni, w czasie których maszyny lecznicze ponownie postawiły
Ttuce na nogi. Zdrowa i w pełni sprawna Saiyanka przechadzała się po sali,
pilnując trenujących w pocie czoła mężczyzn. Ćwiczący poruszali się w idealnej
synchronizacji, rzędami wykonując pompki, przysiady, wymachy i wszystkie te
figury, jakie tylko przyszły ich królowej do głowy. Powietrze szumiało,
maltretowane przez poruszające się nieustannie ciała i przesiąkało zapachem
lepkiego potu.
-
Szybciej, szmaciarze! Myślicie, że wróg da wam czas na reakcję? Dopóki widzę
wasze ciosy, dopóty urągacie imieniu saiyańskiej rasy! Macie być jak światło,
czy to jasne?! Zero zastanowienia, tylko instynkt i prędkość! SZYBCIEJ!
Saiyanie
wymierzali powietrzu kolejne ciosy i kopniaki, starając się nadążyć za
narzuconym przez Ttuce tempem. Ta krążyła między rzędami, osobiście korygując
postawę wojowników, dopóki wszyscy nie poruszali się z dokładnością, na jaką
normalnie stać byłoby tylko armię robotów. Trening ciągnął się godzinami, a
Ttuce nie zezwalała na przerwy ani postoje, jednocześnie skrzętnie pilnując, by
nikt się nie ociągał.
W
końcu jeden z Saiyanów osłabł na tyle, by stracić równowagę w czasie wykopów z
powietrza i z hukiem opadł na kolana. Ttuce zaraz znalazła się przy jego
trzęsącej się ze zmęczenia postaci. Spojrzała z góry na unoszące się przy
ciężkich oddechach plecy i na krople potu, które ciurkiem spływały mu po łuku
nosa i spadały na posadzkę. Wycelowała w mężczyznę palec wskazujący. Wiązka
energii przebiła go na wylot, zabijając nim w ogóle zdążył się zorientować, że
znalazł się w niebezpieczeństwie. Pozostali Saiyanie przerwali ćwiczenia i
spojrzeli na Ttuce ze zdumieniem.
-
Na co się gapicie? – spytała, nadeptując na stygnące ciało, tak jak przed laty
Freezer na nią. Rozejrzała się po sali ze stoickim spokojem. – Tak skończy
każdy jeden z was, jeśli nie zaczniecie się przykładać do wykonywania moich
poleceń. Chcecie wiedzieć co myślę o poziomie, który sobą reprezentujecie?
Jesteście słabi i bezużyteczni! Wcale się nie dziwię, że Freezer postanowił was
zniszczyć. Miał absolutną rację! – Uniosła dłoń wewnętrzną stroną do góry, a
nad nią pojawiła się świetlista kula ki. Saiyanie zbledli i w pośpiechu
ponownie zaczęli ćwiczyć. Ttuce nadal stała na zwłokach zabitego przez siebie
mężczyzny i dzierżyła w ręce pocisk mogący zrównać całą salę z ziemią. – Jeśli
nie chcecie się uczyć na błędach, to oszczędzę wam bólu i pójdę w ślady Freezera.
Po co hodować stado dzikich psów?! Ulżę wam i zakończę tę waszą żałosną
egzystencję! – Poderwała rękę z ki jeszcze wyżej, a Saiyanie w panice padli na
ziemię, zakrywając głowy ramionami.
-
Ttuce! – W drzwiach sali nie wiadomo kiedy pojawił się Vegeta. Był w starszym
modelu kombinezonu bitewnego, bez naramienników i królewskiej peleryny. Jego
brązowy ogon spoczywał owinięty w pasie, a oczy błyszczały od twardej jak stal
stanowczości. – Musimy porozmawiać. Teraz.
-
Macie dzisiaj szczęście, kundle. – Ttuce pozwoliła, by pocisk energii wyparował
i opuściła rękę. – Dzięki waszemu królowi dożyjecie wieczora. Okażcie mu trochę
wdzięczności.
-
Niech żyje król Vegeta! – wymamrotali równocześnie wojownicy, nadal nie
odrywając twarzy od podłogi. Ttuce z plaśnięciem zeszła ze zwłok Saiyanina i
ruszyła za Vegetą, który zdążył już opuścić pomieszczenie. Kiwnęła ręką na
czającego się za drzwiami Greipa.
-
Są twoi dopóki nie wrócę. Nie odpuszczaj im.
-
Tak jest, pani kapitan. – Frutanin zarzucił lawendowy warkocz na plecy i z
anielskim uśmiechem wkroczył na salę w jej miejsce. Ttuce dogoniła Vegetę już
poza budynkiem.
-
Co się dzieje?
-
Uznałem, że przyda ci się drink – rzucił, nie patrząc na nią. – Lecimy na
Ziemię.
-
A nie możemy się napić tutaj? Na pewno mamy lepszy alkohol – stwierdziła, a
Vegeta zatrzymał się i odwrócił do niej z mrocznym wyrazem twarzy. Ttuce
uniosła brwi.
-
Potraktuj to jako rozkaz od króla.
-
Wstałeś dzisiaj lewą nogą?
-
Jeśli chcesz zachować swoją, to skończ zadawać idiotyczne pytania. – Skrzyżował
ręce na torsie i rozejrzał się po głównym deptaku stolicy.
-
I co? Będziemy tak tu sterczeć?
-
Tak, czekamy na Kakarotto.
-
Boisz się zostawić go samego? – Uśmiechnęła się cwanie, przysuwając bliżej i
sprawdzając na ile może sobie pozwolić. Vegeta się skrzywił.
-
Jesteś dziś straszne upierdliwa.
-
A ty opryskliwy…
-
Co teraz?
-
Z Kakarotto? Nic. Samo się zrobi. Czekamy.
-
Jak długo?
-
Nie wiem, ale jestem z ciebie dumna. – Poklepała go po ramieniu zanim zdążył
się odsunąć. – Wreszcie zachowujesz się jak na mojego brata przystało!
Prawdziwy Saiyanin. Myślisz o walce, a nie o jej konsekwencjach. Ja też nie
mogę się już doczekać.
-
Spieprzaj, wariatko. Znowu migasz się od odpowiedzi. – Vegeta odtrącił jej rękę
i ze ściągniętymi brwiami nadzorował tłum przetaczający się przez rynek. –
Przeanalizujmy to jeszcze raz. Pojawił się ktoś z twojej przeszłości. Ktoś, kto
posiada moc manipulacji cudzą psychiką. Co więcej, może on także manipulować
inną materią, na przykład energią słoneczną, do czego doszło ostatnio na Ziemi.
Dedukuję, że mamy tu do czynienia ze stricte magicznymi umiejętnościami. I
teraz ów jegomość za swój cel obrał Kak… Nie wierzę, że to mówię: Goku. Skoro wiemy już, że Goku przypomniał sobie saiyango, to
zakładamy, że to robota tego magika.
Odwołuje się on do saiyańskiej natury, którą Goku zatracił po wypadku w dzieciństwie. Reasumując, ten ktoś chce
wyciągnąć Kakarotto na wierzch. Chce, żeby Goku
zniknął.
-
Tak. Wyraźnie liczy na to, że przebudzi jego agresywną naturę i że Kakarotto da
nam wycisk. – Vegeta rzucił kontrolne spojrzenie na fioletową sakiewkę przy jej
zbroi. Ttuce zaraz to zauważyła. – Widzę, że jednak pomyliłam się co do twojego
zapału. Koniec z tym! Skoro tak cię to stresuje, to w tej chwili idę i
doprowadzam Kakarotto do normalności. – Złapała za rzeczoną sakiewkę i
pomachała nią Vegecie przed nosem, robiąc krok naprzód. – Powstrzymam to, zanim
sam cokolwiek zauważy i zdąży się wystraszyć. Ale potem żyj sobie z myślą, że
nigdy nie dane ci było walczyć z nim na poważnie – i to z twojej własnej winy!
Bo teraz masz jedyną pewną szansę na to, że pokaże na co go stać. Pokaże swoje
prawdziwe, saiyańskie ja,
nieskrępowane ziemskimi konwenansami.
-
Tak o tym wszystkim mówisz, jakbyś sama to zaplanowała od początku do końca. Może
to jednak był twój pomysł? – warknął.
-
Nie zaplanowałam! – Ttuce się żachnęła. – Czasem mówię prawdę, wiesz? I to jest
właśnie ten moment. Jakkolwiek bym chciała, nie potrafię kontrolować cudzej
psychiki. Nie miałam pojęcia, że do tego dojdzie, ale skoro już doszło, to
chociaż spróbujmy obrócić to na naszą korzyść. W najgorszym wypadku skończymy z
kilkoma połamanymi kośćmi, a Kakarotto w pełni rozwinie swój potencjał i stanie
się jeszcze potężniejszym wojownikiem. Co ty sobie myślisz, przecież nagle nie
zmieni się w jakiegoś potwora i nie wymorduje nas z zimną krwią!
Vegeta
musiał się z nią zgodzić.
-
Trochę poszaleje, ale nie wierzę w to, żeby miał kogokolwiek skrzywdzić poza
uczciwą walką. Jakkolwiek Kakarotto dziki by się nie okazał, Goku nie da mu przejąć nad sobą
kontroli. Jego ziemskie wspomnienia zrobią swoje. Sam byłem kiedyś opętany w
podobny sposób i dałem sobie z tym radę, on też nie nawali. Przytuli wszystkich
i przeprosi. Disney dla ubogich. Ale co ty z tego będziesz miała?
-
Sam jeden Kakarotto mógłby mi zastąpić całą Saiyańską Armię, a Goku raczej tego
nie zrobi. – Roześmiała się, ale widząc minę Vegety zaraz na powrót
spoważniała. – Po prostu chcę się sprawdzić. Tak jak ty. Ale jeśli jakimś cudem
sytuacja zacznie się nam wymykać spod kontroli, to obiecuję ci, że zaraz
wkroczę do akcji i go spacyfikuję. – Ttuce podrzuciła jeszcze sakiewkę w dłoni i
na powrót przymocowała ją do krawędzi zbroi. – Myśl o tym jak o eksperymencie w
kontrolowanych warunkach. Daj się ponieść dreszczykowi emocji!
-
Dobra. Ale ciągle jesteś mi winna pewne wyjaśnienia. – Wskazał brodą na ową
sakiewkę. – Skąd to w ogóle wzięłaś? I kim jest autor tego całego zamieszania?
-
Wszystko w swoim czasie, braciszku. Wszystko w swoim czasie. – Zacmokała i
przeciągnęła się leniwie, łącząc ręce nad głową. – Kobieta musi mieć swoje małe
tajemnice. A tymczasem gęba na kłódkę. Idzie nasz królik doświadczalny.
Na
horyzoncie tłumu rzeczywiście pojawiła się czarna grzywa, kształtem
przypominająca rozłożyste liście palmy. Nieświadomy intrygi Goku z szerokim
uśmiechem na ustach zmierzał na spotkanie swojego przeznaczenia.
>*<
Piccolo
podpierał ścianę salonu Bulmy, z dezaprobatą obserwując przedstawienie, które właśnie
rozgrywało się na jego oczach. Od godziny Chi-Chi podążała krok w krok za
spadkobierczynią fortuny Capsule Corp., z każdą upływającą minutą nakręcając
się coraz bardziej. Szal zsuwał się z jej ramion i powiewał za nią złowrogo,
jak sztandar armii apokalipsy.
-
Potrzebuję, żebyś zbudowała dla mnie statek kosmiczny, Bulmo. Nie, ja nie
potrzebuję, ja żądam, Bulmo! Zbuduj mi go natychmiast!
-
Ależ Chi-Chi, uspokój się. – Bulma podchodziła do tematu z uśmiechem i dozą
opanowania godną sapera, pochylającego się nad tykającą bombą. – Przecież…
-
Jak mam być spokojna? No jak?! Goku zniknął bez słowa ponad tydzień temu i obie
doskonale wiemy, gdzie się udał! Ja nie pojmuję dlaczego ty jesteś taka
zrelaksowana! – Złapała przyjaciółkę za ręce i potrząsnęła nią solidnie. –
Przecież oni spotkają tam przedstawicielki swojej rasy! A co jak znajdą sobie
młodsze? Ładniejsze? Zgrabniejsze?! Z ogonami?!
-
Chi-Chi, Goku nigdy by cię nie zdradził! – Bulma była szczerze zdumiona takim
pomysłem. Położyła dłonie na jej ramionach i poklepała ją uspokajająco. – Nic
takiego mu nie w głowie.
-
Oczywiście, że nie! – wrzasnęła Chi-Chi, nagle pochylając się nad drugą kobietą
z furią w oczach. Bulma przełknęła ślinę. – Nie odważyłby się! Co ty sobie
wyobrażasz?!
-
Absolutnie się z tobą zgadzam. I proszę cię, napij się herbaty, zjedz
ciasteczko…
-
Pieprzę twoje ciasteczko, zbuduj mi statek albo pójdę z tym do twojego ojca! W
końcu nie jesteś jedynym geniuszem w tym domu!
Bulma
uśmiechnęła się do niej niepewnie i ponad jej ramieniem posłała Piccolo
błagalne spojrzenie. Nameczanin prychnął i ostentacyjnie odwrócił wzrok. On był
tu tylko taksówkarzem. Gdy żona Goku odnalazła go tego ranka na jego ulubionym
pustkowiu wiedział, że kroją się kłopoty. Tak oto jak zepsuty samochód rodziny
Sonów przyczynił się do tego, że na całe popołudnie utknął w samym sercu
Armagedonu. Cholerny Goku i jego zaniedbane obowiązki domowe.
-
Chi-Chi, usiądź sobie chociaż, budowa takiego statku trochę potrwa…
-
Doskonale, usiąść mogę! – Chi-Chi podeszła do stołu głośno tupiąc i
szarpnięciem odsunęła sobie krzesło. Opadła na nie, założyła nogę na nogę, ręce
skrzyżowała na piersi, a palcami jednej dłoni zaczęła nerwowo uderzać o
przedramię. – Ale nie będę czekać w nieskończoność, ostrzegam cię! Jestem
gotowa polecieć tam sama, nie potrzebuję niczyjej asysty! To że ty pozwalasz
Vegecie na wszystko nie znaczy, że ja muszę postępować z Goku tak samo!
Mężczyzna powinien wiedzieć, gdzie jest jego miejsce! U BOKU ŻONY! A nie w
kosmosie! – Złapała za podsuniętą jej nieśmiało przez Bulmę filiżankę herbaty i
napiła się z taką stanowczością, jakby podpisywała traktat wojenny.
Piccolo
czuł, że dopada go migrena. Potarł skronie palcami i zacisnął powieki. Miał
nadzieję, że Bulma dosypała do napoju środków nasennych. Albo chociaż arszeniku
wysokiej jakości.
-
Czyżby w piekle doszło do strajku i wszystkie dusze potępione wróciły na
Ziemię? – dobiegł ich pretensjonalny głos, przeciągający sylaby, a następnie
przez otwarte na oścież drzwi domu wszedł nie kto inny, a Vegeta. Powitał
zgromadzonych krzywym uśmiechem. – A jednak nie. To tylko twoja kobieta,
Kakarotto.
-
Chi-Chi? – Goku wyłonił się zza pleców Vegety, ramieniem troskliwie obejmując
towarzyszącą mu Gine. – Co tu robisz?
Piccolo
i Bulma wytrzeszczyli oczy na widok Saiyanki, a Chi-Chi wypluła herbatę i
poderwała się na równe nogi, palcem wskazując na stojącą przed sobą parę. Jej
mina zdradzała, że kobieta tymczasowo przeszła w stan paniki i wstrzymania,
który tylko poprzedzał etap absolutnego szału.
-
CO… CO… CO TO MA ZNACZYĆ?!
-
Hm? – Goku spojrzał na Gine i uśmiechnął się z uczuciem. – To moja mama.
Szok,
który przetoczył się przez pokój zaowocował śmiertelną ciszą jakości, o jaką
trudno byłoby nawet w grobowcu. Bulma zasłoniła dłonią usta, a Piccolo tylko
mrugał, zastanawiając się czy może przypadkiem nie śni na jawie. Chi-Chi robiła
się na przemian biała i czerwona, łapiąc powietrze haustami. Gine uśmiechnęła
się do niej przyjaźnie i odruchowo poprawiła burzę włosów w charakterystycznym
dla Goku geście. Oczywiście nie rozumiała ani słowa z ziemskiej mowy.
-
M-moja teściowa jest ode mnie młodsza? – wydusiła w końcu z siebie Chi-Chi, a
zaraz potem opadła z powrotem na podsunięte jej w ostatniej chwili przez Bulmę
krzesło. Całe powietrze uszło z niej jak z przekłutego balonu.
Król
wszystkich Saiyanów, których liczba dopiero co wzrosła z niepełnej dziesiątki
do kilku tysięcy, przeszedł z prychnięciem przez salon, zadzierając nos w
stronę sufitu.
-
Vegeta! – Bulma złapała go za dłoń samymi koniuszkami palców. Jej oczy aż
błyszczały na jego widok. Vegeta spojrzał na nią łaskawie.
-
Czego chcesz, kobieto?
-
Cieszę się, że wróciłeś. I… podziwiam nowy nabytek. – Wskazała brodą na ogon.
Na dźwięk jej głosu małpia kończyna poruszyła się w powietrzu jak kobra, której
ktoś zaczął grać na flecie.
-
Uznałem, że byłbym okrutny, pozbawiając cię na zawsze mojego towarzystwa.
Możesz się radować, masz moje pozwolenie – stwierdził Vegeta łaskawie, a
następnie zabrał rękę, równocześnie owijając się swoim niesfornym ogonem w
pasie. Bulma tylko się roześmiała, znając go już zbyt dobrze, by przejmować się
jego kocią naturą.
-
Dobrze wiedzieć, wasza wysokość.
-
Jakbyś czegoś chciała, to wiesz gdzie mnie nie
szukać – oznajmił i udał się prosto do komory grawitacyjnej.
-
Jego wysokość jest dzisiaj taki łaskawy, że nawet raczył przywieźć ze sobą
gościa – mruknął Piccolo, który ze swojej pozycji pod ścianą miał świetny widok
na wszystko i wszystkich wokoło.
-
Hm? – Bulma zwróciła się do drzwi wejściowych.
Pod
drzewem naprzeciwko domu stała Ttuce. Oparta plecami o jego pień i z rękami
skrzyżowanymi na piersi, od dłuższego czasu toczyła z Piccolo pojedynek na
spojrzenia. Mina Saiyanki była nieprzenikniona, a mroczna aura nie zachęcała do
podejścia. Bulma, która jak zwykle instynktownie działała na pohybel wszelkim
normom, zaraz wystartowała w jej stronę. Najwyraźniej kobieta, która wysadziła
w powietrze całe Pepper Town i cieszyła się mianem międzygalaktycznej
zbrodniarki, wzbudzała w niej mniejszy niepokój niż nadpobudliwa Chi-Chi.
-
Ty musisz być Ttuce. Jestem Bulma, żona Vegety. Witaj na Ziemi i w moim
skromnym domu!
Ttuce
oderwała wzrok od zaciętej twarzy Nameczanina i opuściła go na promienną buzię
Bulmy. Przez chwilę wpatrywała się w jej błękitne oczy, a potem bez słowa
ściągnęła rękawicę z dłoni i uścisnęła wyciągniętą do niej rękę. Każdy ruch był
wykalkulowany i całkiem pozbawiony emocji. Bulma nie dała się jednak zbić z
tropu jej milczeniem i taksującym spojrzeniem.
-
Bardzo się cieszę, że mogę cię wreszcie poznać. Trochę już o tobie słyszałam,
ale sama wiesz jak to jest z plotkami. – Mrugnęła do niej i podparła się pod
boki. – Skoro się pojawiłaś, to chciałabym wyprawić przyjęcie powitalne! Myślę,
że to doskonały pomysł, biorąc pod uwagę, że rodzina Sonów również wzbogaciła
się o jedną osobę.
-
Przyjęcie… powitalne? – Ttuce uniosła brew, ale chyba bardziej była zdziwiona
niż zirytowana tym pomysłem.
-
Oczywiście! Spodoba ci się, zaufaj mi. Nasze jedzenie nie ma sobie równych w
całym kosmosie, a zamierzam go sprowadzić naprawdę dużo. A teraz chodź ze mną,
znajdę ci coś wygodnego do przebrania. Nie możesz się gotować cały dzień w
kombinezonie bojowym! I nie udawaj, że jest ci tak wygodnie, przerabiałam to
już z Vegetą i sama kilka takich zaprojektowałam. Chodź, chodź. Na pewno chcesz
zobaczyć jadalnię.
Bulma
odwróciła się na pięcie i ruszyła w stronę drugiej części budynku, dalej
entuzjastycznie opowiadając o wszystkim i o niczym. Ttuce przez chwilę tkwiła
nieruchomo w tym samym miejscu, ale w końcu odkleiła się od drzewa i z rękami
nadal skrzyżowanymi na piersi podążyła za swoją bratową, jakby ciągnięta za nos
obietnicą uczty. Jej mina nadal była nieprzenikniona, a spojrzenie twarde, ale
widać słowa „jedzenie” i „jadalnia” to sprawdzony i niezawodny wabik na każdego
przedstawiciela saiyańskiej rasy, a przynajmniej członków rodu Vegeta. Piccolo
zgrzytnął zębami, a Goku klepnął go w ramię.
-
Nie martw się, jeśli ktoś potrafi postępować z tego typu charakterami, to jest
to właśnie Bulma Briefs!
W
tej kwestii Goku się nie mylił. Bulma musiała planować to przyjęcie od dnia, w
którym dowiedziała się o istnieniu siostry Vegety, ponieważ wezwana przez nią
ekipa przygotowawcza doskonale wiedziała co ma robić i w przeciągu kilku godzin
ogród był gotów do biesiady godnej głów państw, a nie wiernej garstki
przyjaciół. Domowe roboty pomagały firmie cateringowej rozstawiać półmiski z
jedzeniem na przeznaczonych na szwedzki stół ławach, a skrzyknięci goście pojawiali
się na długo przed czasem. Yamcha nie palił się na ponowne spotkanie z Ttuce,
ale matka Goku stanowiła zupełnie inną historię. Podobnym motywem kierowali się
pozostali Wojownicy Z, którzy przybyli w pełnym składzie. Ttuce, cała w czerni,
ubrana w tunikę z napisem devil inside,
legginsy i trampki z logo Capsule Corp., wyminęła ich bez słowa i nie
zaszczycając nawet jednym spojrzeniem. Na barana niosła Trunksa, który żywo jej
o czymś opowiadał.
-
Ten widok pozostanie ze mną na całe życie – szepnął Yamcha, a następnie wzdrygnął
się po nieprzyjemnym dreszczu, który wstrząsnął jego ciałem.
Tien
Shinhan i Krillan uznali, że nie będą kusić losu i w milczeniu udali się do
stołu, przy którym zasiadła rodzina Goku. Gine została już uzbrojona w scouter,
tłumaczący ziemską mowę na saiyango i na odwrót, i przełamywała pierwsze lody z
Chi-Chi. Ttuce nie rozmawiała z nikim poza Trunksem i Gotenem, którzy postawili
sobie za cel zaprzątanie jej uwagi i okazjonalnie Bulmą, która natomiast za cel
postawiła sobie zaprzyjaźnienie się z siostrą męża.
Ttuce
czuła się w obowiązku, by być wobec niej uprzejma, a psikusy, które dzieciaki
za jej namową płatały zgromadzonym nawet ją bawiły, ale resztę towarzystwa
miała szczerze mówiąc gdzieś. Nie widziała powodu do wdawania się w dyskusję z
jakimś napalonym starcem ze skorupą żółwia na plecach, miniaturowym mimem czy
gadającym prosiakiem. A myślała, że to Tarble wybrał sobie dziwne towarzystwo…
Vegeta jak zwykle postawił na eleganckie spóźnienie na rzecz treningu,
orzeźwiającego prysznica i równie orzeźwiającej drzemki. Do Ttuce podchodził
jeszcze tylko Goku, który był równie uparty co Bulma i nie zrażał się
złośliwymi odzywkami ani prychnięciami godnymi kotki, chroniącej swojej
prywatności niczym młodych.
-
Przestań za mną łazić, Kakarotto. Nie padniemy sobie nagle w ramiona i nie
odśpiewamy hymnu przyjaźni, więc sobie daruj!
W
końcu Ttuce, z uwagi na absolutną antyspołeczność, objęła pozycję na gałęzi
królującego w ogrodzie drzewa. Przez resztę wieczoru teleportowała się z niego
do stołu po smakołyki, które z odległości wpadły jej w oko, a następnie wracała
na miejsce, niezauważona przez większość gości, którzy powoli porzucali
czujność i gotowość do ucieczki na rzecz alkoholu. Zrobiło się już całkiem
ciemno i ogród zaczęły oświetlać setki kolorowych lampionów. Ttuce przez chwilę
czuła się jak w kosmosie – tak jak wtedy, gdy jej kapsuła przebijała się
poprzez kolejne mgławice planetarne. Barwy tańczyły wokół i mrugały, a ona
nagle odnalazła w sobie potrzebę, by uciec z Ziemi jak najdalej. Nie pasowała
tu.
-
Czyj to pogrzeb?
Wytrącona
z rozmyślań, wbiła wzrok w siedzącego po turecku pod drzewem Piccolo. Nawet nie
zauważyła kiedy Nameczanin się tam zakradł. Standardowo był ubrany w ten swój
śmieszny turban i pelerynę, a śmiał kpić z jej ubioru. Pff!
-
Jeszcze nie zdecydowałam.
-
Czarny to twój szczęśliwy kolor?
-
Możesz to tak sobie tłumaczyć. – Oblizała palce z masła orzechowego i przez ramię
cisnęła słoik po nim w krzaki za płotem, odgradzającym ogród Briefsów od ulicy.
– Skąd to nagłe zainteresowanie moją nieskromną osobą?
-
Zajęłaś moje miejsce.
-
Och, jakże mi przykro. – Zeskoczyła na ziemię. Z zaczepnym uśmiechem oparła
ręce na biodrach. – Chcesz się zamienić?
-
Obejdzie się.
-
Nie dogodzisz takiemu. – Ttuce zacmokała i spojrzała w stronę balkonu domu, na
którym właśnie pojawiła się Bulma w towarzystwie Vegety. – On ją naprawdę
kocha, nie? – spytała, obserwując ich pochylone ku sobie sylwetki i znienacka
usiadła na ziemi obok Piccolo. Oparła się plecami o drzewo. – Nie spodziewałam
się po nim takiego oddania. Całkowite przeciwieństwo naszego ojca. Pobyt na
Ziemi rzeczywiście potrafi zdziałać cuda.
Nameczanin
zastrzygł uszami i przymknął oczy, a Ttuce posłała mu wściekłe spojrzenie i
uniosła pięść w groźnym geście. Doskonale pamiętała z czego słynie jego rasa.
-
Nie podsłuchuj ich! – syknęła, a Piccolo się zaśmiał. Czułki mu zadrżały. – Z
takimi zdolnościami na Namek muszą mieszkać sami plotkarze!
Tymczasem
na balkonie Bulma przerwała pocałunek i była właśnie rozdarta pomiędzy
wymuszeniem na Vegecie dwóch rzeczy (co było trudniejsze niż zwykle, bo jego
ręce skutecznie ją dekoncentrowały): zejściem na dół na przyjęcie, a
udzieleniem jej odpowiedzi na jedno, ale to bardzo ważne pytanie.
-
Mogę polecieć z wami? Chcę zobaczyć twoje królestwo! – wypaliła. Vegeta z
warknięciem puścił jej talię i odwrócił się do niej plecami. A ten wieczór
zapowiadał się już tak obiecująco… – O nie, wasza wysokość, bez takich mi tu!
Byłam na Namek, pamiętasz? Kibicowałam ci podczas pojedynku z Zarbonem!
-
Phi!
-
Na Vegetasei też sobie poradzę! Jestem żoną króla! Czy to nie robi ze mnie
królowej?
-
To nie jest miejsce dla ciebie, kobieto. Koniec tematu – uciął twardo.
-
Ja ci dam koniec tematu! Patrzcie go,
wygnaniec wrócił na stolicę. Posłuchaj mnie teraz bardzo uważnie, wasza
królewska mość, bo nie będę tego powtarzać dwa razy! – Uniosła palec
wskazujący. – W tej rodzinie panuje równouprawnienie i nie ty decydujesz co mi
wolno, a czego nie. Zwłaszcza, jeśli chodzi o poznawanie nowych planet i
kultur. Powiedzmy, że zrobię to dla dobra nauki. Jasne? To cud, miód i
orzeszki!
-
Raczej brud, smród i bakalie – wycedził, odwracając się tylko na tyle, by
spojrzeć na nią spod byka. – Nigdzie nie lecisz. To moja planeta i nie jesteś
na nią zaproszona!
Bulma
zacisnęła usta w wąską linię, oprócz stanowczości słysząc w jego głosie także
wrogość. Vegeta patrzył na nią jak drapieżnik, tylko czekając na kolejną szansę
do pokazania, gdzie jest jej miejsce. A przynajmniej właśnie takie Bulma
odniosła wrażenie. Odetchnęła głęboko i objęła się ramionami, uciekając
wzrokiem w bok. Vegeta zaklął w myślach.
-
To nie jest dobry moment – dodał. W duchu prosił ją, by domyśliła się o co
chodzi i zrozumiała co nim kieruje. Nie chciał powiedzieć wprost, że się
martwi. To nie było w jego stylu, do cholery!
-
A możesz mi chociaż wyjaśnić, co planujesz? – spytała spokojniej, próbując
zachować zimną krew i nie urządzić mu awantury. – Przekażesz władzę Ttuce?
Wiem, że jesteś odpowiedzialny za swój naród, ale chyba nie zostaniesz na
Vegetasei na zawsze, prawda? Teraz twoje życie jest na Ziemi.
Vegeta
zawahał się, a potem znowu odwrócił do niej plecami. Gdy jego milczenie się
przedłużało, Bulma przycisnęła palce do ust. Och, jak bardzo się pomyliła.
-
Nie możesz o tym myśleć na poważnie! Po prostu nie możesz! Nie wierzę, że w
ogóle przyszło ci to do głowy! – wrzasnęła.
-
Kobieto, uspokój się! Nie podjąłem jeszcze żadnej decyzji. Ale przekazanie
Ttuce pełni władzy byłoby błędem. – Nie zapomniał tego, co zobaczył na sali
treningowej. Jeśli Freezer pracował nad tym, by zrobić z jego siostry swojego
małego klona, to dobrze się spisał. – Chcesz tego czy nie, mam teraz pewne zobowiązania i nie mogę od nich odejść ze względu na pamięć ojca i dobre imię
rodu.
-
Nigdy cię nie uwiązałam, Vegeta – powiedziała głucho. Nagle zrobiło jej się
bardzo zimno, a drżące wargi zaczęły odmawiać posłuszeństwa. – I nigdy nie
oczekiwałam od ciebie więcej niż to, co sam chciałeś mi dać. W każdej chwili
mogłeś odejść i jeśli zostawałeś, to tylko i wyłącznie z własnej woli. Ale
teraz muszę ci to powiedzieć – wobec swojej rodziny też masz zobowiązania.
Jeśli myślisz, że tak po prostu dam ci zniknąć z życia mojego i dzieci, albo
zabrać Brę i Trunksa na ten drugi koniec galaktyki, by zrobić z nich kolejne
pokolenie władców… to jesteś w błędzie! Zamierzam o nas walczyć, nawet jeśli to
ty będziesz w tej walce moim przeciwnikiem!
-
Tak jak powiedziałem – nie podjąłem jeszcze żadnej decyzji – wycedził, siląc
się na opanowanie. – Więc przestań się sadzić, kobieto, i rzucać we mnie
wielkimi słowami, których sensu chyba nie do końca pojmujesz. Nie wiesz co to
znaczy być saiyańskim mężczyzną, a w dodatku królem i…
-
O nie, nie! – Machnęła rękami z niedowierzaniem. – Naprawdę znowu uderzasz w
ten szekspirowski monolog o dumie, uprzedzeniu i cenie saiyańskiego honoru?
Wiesz co, wasza miłość? A pocałuj ty się w ten królewski zadek!
Vegeta
warknął i zeskoczył z balkonu, machnąwszy jej na pożegnanie napuszonym ogonem
przed nosem. Bulma cisnęła za nim jakimś mało wyszukanym przekleństwem, po czym
wyciągnęła z kieszeni sukienki paczkę papierosów i oddała się swojej ulubionej guilty pleasure. Z tym, że Bulma mądrą
kobietą była i wcale nie czuła się winna z powodu jakichkolwiek rzeczy, które
sprawiały jej przyjemność.
Vegeta
miał dość bycia ugodowym. Nie zamierzał mówić żonie, że boi się, że pobyt na
jego rodzinnej planecie okaże się dla niej niebezpieczny i na pewno nie
zamierzał robić z siebie czułego mężulka. Styl bycia jaki reprezentowała Ttuce,
i z jakim sam kiedyś się obnosił, wydał mu się nagle na powrót bardzo
pociągający. Nigdy więcej cholernych
piosenek o bingo… Z sugestywnym tupnięciem wylądował w ogrodzie i ruszył
prosto do siedzących pod drzewem postaci. W przeciwieństwie do Nameczanina,
Saiyanka miała bardzo ubawiony wyraz twarzy.
-
Więc, Piccolo, to prawda, że przedstawiciele twojego gatunku składają jaja
przez usta?
Swoim
pojawieniem się, Vegeta wybawił go od odpowiedzi na to pytanie:
-
Ttuce, ruszaj się. Idziemy na tego drinka.
-
Wreszcie. Czekałam na to! – Ttuce poderwała się i pochyliła do Piccolo,
muskając jego policzek wargami. – Dzięki za dotrzymanie mi towarzystwa.
W
tej chwili Nameczanin wiedział dokładnie jak poczuł się Krillan, gdy
Osiemnastka pocałowała go po raz pierwszy. Terror wypisany na jego twarzy
zdradzał wszystko. Łaskawy los ponownie oszczędził mu jednak reakcji na
zaczepkę Ttuce i zesłał do nich Goku.
-
Gdzie się wybieracie?
-
Do miasta, Kakarotto – prychnął Vegeta. – Tylko nie wyskakuj z tym
ochroniarskim przedstawieniem i nie wlecz się za nami. Dałem ci wolne.
-
No co ty, nie opuściłbym takiej wyżerki! – Goku się roześmiał i podrapał w tył
głowy, a potem nagle znieruchomiał. Wbił wzrok w gwieździste niebo. Ttuce
kontrolnie podążyła za jego spojrzeniem, ale nie dostrzegła niczego ciekawego.
Twarz Goku była całkiem nieczytelna. – Hm. Północny Kaito chce ze mną
rozmawiać.
-
Coś poważnego? – Mimo że zapytał, Vegeta nie sprawiał wrażenia
zainteresowanego. Takie rzeczy zdarzały się zbyt często.
-
Nie wiem. Ale lepiej nie każę mu czekać. – To powiedziawszy bez wahania
teleportował się z ogrodu, a jego energia zniknęła w oddali.
-
Goku! No nie! – Na widok uniesionych w charakterystycznym geście palców Chi-Chi
wystrzeliła zza stołu jak rakieta, ale było już za późno. Zrezygnowana zwróciła
się do Gine. – Mama to widzi? Zawsze to samo! Wyparowuje bez słowa i zostawia
mnie samą, a potem wraca i chce obiad! Ostatnio nie było go przez siedem lat!
Tak, dobrze mama słyszała! SIEDEM LAT!
>*<
Kłamstwo
o Kaito przyszło mu z łatwością. Wiedział, że Piccolo przekaże je reszcie i że
tego wieczora nikt nie będzie poszukiwał jego obecności na planecie. Goku
pojawił się na Biegunie Północnym i padł na kolana, zanurzając się we wszędobylskim
śniegu, jakby z nadzieją, że zimno ukoi szalejący w nim ogień. Zaciskał dłonie
na głowie, wplątując palce we włosy i szarpiąc nimi w przypływie tego, czego
obawiał się najbardziej – stłamszonego, pierwotnego gniewu. Białka jego oczu
pokrywały się żyłami, a z ust wyrywał się skowyt. Walka z przebudzoną furią
sprawiała mu fizyczny i psychiczny ból, i Goku drżał na całym ciele, w końcu
wyzwalając z siebie płomień czerwonej energii, który topił zaspy.
-
Co się ze mną dzieje? – wydyszał, a potem wrzasnął, odchylając głowę w tył.
Jego
krzyk rozdarł panującą wokoło ciszę jak nieostrożny malarz płótno obrazu. Goku
całym swoim jestestwem wyrażał niesprawiedliwość losu, który na niego spadł.
Jedyna nadzieja wszechświata i okolic, ostoja sprawiedliwości, ucieleśnienie
dobra i bezinteresowności, latarnia dla tych którzy błądzą w ciemnościach –
burzyła się i rozpadła na kawałki w obliczu szaleństwa, które bezlitośnie
smagało jej konstrukcję.
Moc
wciąż ulatniała się z jego ciała, chociaż nie przekraczała poziomu, który
zaalarmowałby Wojowników Z. Goku miał wrażenie, że cokolwiek przejmuje nad nim
kontrolę, jest dużo inteligentniejsze, niż z początku podejrzewał. Myśli
Saiyanina pobiegły w stronę dawno już martwego Babidiego. I to były też
ostatnie myśli, które mógł sobie przypisać. Zaraz potem jego umysł zalała
ciemność, a on znieruchomiał z ustami otwartymi w niemym krzyku.
Czerwona
aura zniknęła. Kakarotto siedział przez chwilę w miejscu, w którym zatrzymał
się Goku, a następnie nieśpiesznie wstał i wyprostował się, oddychając pełną
piersią, jak po raz pierwszy w życiu. Na jego twarzy wykwitł zimny uśmiech.
Wyciągnął przed siebie obie ręce i spojrzał po nich, podziwiając siłę kotłującą
się w wypełniających je żyłach.
-
Goku, Goku, Goku. Mogłeś wszystko. Miałeś wszystko i nie zrobiłeś z tego
pożytku. Ja nie popełnię tego samego błędu. Byłeś tylko pasożytem w moim ciele.
Infekcją, której wreszcie udało mi się pozbyć. Teraz nie ma już dla ciebie
powrotu.
Jego
śmiech był krótki, ale ostry i przenikliwy, niczym szpikulec lodu rzucony
prosto w serce. Tak śmiała się ciemiężona przez lata mroczna strona duszy.
Kakarotto teleportował się z Bieguna, pozostawiając po sobie czarną wyrwę w
śniegu. Jako następny przystanek obrał rodzinne miasto Bulmy Briefs. Pojawił
się na dachu budynku, przy którym zlokalizował dwójkę Saiyanów. Poziom jego
energii praktycznie równał się zeru, a oczy błyszczały w oświetlanych gwiazdami
ciemnościach, gdy spoglądał na nieświadome towarzystwa rodzeństwo.
Vegeta
i Ttuce siedzieli na jednym z łukowatych ramion mostu, wysoko ponad szumiącą
rzeką. Ttuce machała odzianymi w trampki nogami w powietrzu, a Vegeta leżał
rozłożony jak na szezlongu, raz za razem pociągając sake z czarnej, ceramicznej
butelki. Na brzegu trwała dyskoteka, a tłumy ludzi tańczyły w rytm
undergroundowej muzyki sączącej się z głośników. Ttuce krztusiła się i
kaszlała, zaciskając palce na papierosie, którym przed chwilą poczęstował ją
brat.
-
Co za gówno! Jestem zachwycona. – Zaciągnęła się znowu i tym razem zwalczyła
drapiące uczucie w gardle. – Ziemianie mają naprawdę dziwaczne używki.
-
Największą ich zaletą jest to, że Saiyanie tak łatwo się od nich nie
uzależniają.
-
Brzmisz jakbyś zdążył spróbować już wszystkiego.
-
Oczywiście, że spróbowałem. Jeśli wejdziesz między wrony, musisz krakać jak i
one. – Uśmiechnął się krzywo i znowu napił sake.
-
Takie podejście bardzo mi się podoba. – Obejrzała dogasającego papierosa i
cisnęła go w stronę rzeki. Wyciągnęła rękę do Vegety po więcej.
-
To ma ci pomóc na nerwy. – Wygrzebał paczkę z tylnej kieszeni dżinsowych spodni
i podał jej razem z zapalniczką. – Jest lepsze od jogi, chociaż szkodliwe dla
zdrowia.
-
Ziemskiego, nie naszego?
-
Mhm. To przez Bulmę zacząłem palić. Ta kobieta kopci jak parowóz.
Ttuce
umilkła i z papierosem między zębami wpatrzyła się w niebo. Wyostrzony
saiyański wzrok sięgał dużo dalej niż ziemski. Źrenice Ttuce drżały i
rozszerzały się, gdy obserwowała poruszające się ciała niebieskie i gwiezdne
ławice, rzucone na atramentowe tło niczym magiczny pył. Niemalże mogła dostrzec
zarys Vegetasei.
-
Jak ja kocham kosmos…
-
Chyba zanosi się na koniunkcję. – Vegeta zajrzał do butelki, żeby sprawdzić
poziom zawartości. – Jowisz i Wenus?
-
Tam zawsze coś się dzieje. Nie potrafię wyobrazić sobie lepszego miejsca i
chyba nigdy nie zrozumiem, jak mogłeś porzucić go na rzecz Ziemi. Kosmos jest
idealny do prowadzenia interesów i egzystencji wojownika. Osiadły tryb życia to
natomiast coś, co mnie przerasta.
-
A już myślałem, że uderzysz w jakieś romantyczne klimaty i zaczniesz mi
opowiadać o pięknych widokach i o marności ludzkiego istnienia, w obliczu tej
nieprzebytej przestrzeni.
-
Piękne widoki to ja mogę sobie pooglądać w książce, na ilustracjach. A
przestrzeń przebyłam kilkanaście razy we wszystkich kierunkach, dziękuję
bardzo. – Z namaszczeniem wciągnęła dym z papierosa i wypuściła go na powrót
nosem. – Wiesz, że ona umrze? I to na długo przed tobą.
-
Rany, musisz być prawdziwą rewelacją na imprezach. Po prostu dusza towarzystwa.
– Odkorkował drugą butelkę sake.
-
Mówię poważnie, Vegeta. Powinieneś mieć świadomość, że przeżyjesz Bulmę o dobre
kilkadziesiąt lat. Może nawet o pół wieku.
-
Brzmisz jak prawdziwy ekspert w tej materii – zakpił. – Przedyskutowałem to już
z Kakarotto. Jeśli kiedyś stanie się tak, że zostaniemy tylko we dwóch, to
opuścimy Ziemię i znajdziemy sobie jakąś niezamieszkałą planetkę w głębi
galaktyki. Na niej stoczymy naszą ostatnią walkę. I żaden z nas już po niej nie
wróci.
Ttuce
uśmiechnęła się pod nosem, a szary dym powędrował prosto do jej płuc.
-
Sentymenty. Ale to dobry koniec, bardzo saiyański. Chyba nie doceniłam
Kakarotto. Oddany z niego kompan. To jego pomysł, prawda? Żebyście obaj mieli
na co czekać i nie poddali się przed czasem. – Strząsnęła żar z papierosa. – W
każdym razie postaram się nie dożyć tego starcia. Już dwa razy czułam jak
umierasz i nie chcę znowu przez to przechodzić.
-
Jak to czułaś jak umieram? – Spojrzał
na nią sceptycznie.
-
Pamiętasz teorie kwantowe Tsufulian, o których mówiła nam matka? Chodzi mi
konkretnie o tę dotyczącą dwóch cząstek współdzielących jeden stan. Orientujesz
się, czy macie coś takiego na Ziemi?
-
Nie zapominaj, że mieszkam z Bulmą. Mówisz o teorii stanu splątanego. Einstein
bardzo fajnie ją nazwał – upiorne działanie na odległość.
-
Nie wiem kim jest ten cały Einstein, ale tak! Jeśli rozdzieli się połączone cząsteczki i odsunie się je od siebie
choćby na przeciwne końce świata…
-
Jeśli zmieni się coś w jednej, druga
ulegnie identycznej zmianie.* Znam to twierdzenie, Ttuce – sarknął ze
zniecierpliwieniem. – To nie pora na lekcję mechaniki kwantowej. Do czego
zmierzasz?
-
Jesteśmy bliźniętami, Vegeta. Oczywiście, że odczułam twoją śmierć.
-
Ale w takim razie dlaczego nie wiedziałem, że żyjesz? Przecież to powinno
działać w obie strony! – powiedział z irytacją.
-
I działa. Ale gdy Freezer mnie porwał, ty od razu założyłeś, że mnie zabił.
Byłeś dzieciakiem, nie przewidywałeś innego scenariusza. Na twoim miejscu
miałabym takie same odczucia. Po prostu się na mnie zamknąłeś, Vegeta. Żeby
zniwelować ból i straty emocjonalne… – Wykonała rękami nieokreślony ruch w
powietrzu, szukając właściwych słów. – Z jednej strony zamknąłeś nasze
połączenie. Ja nadal odbierałam twoje sygnały, ale ty moich już nie.
-
Nie wytrzymam tego na trzeźwo. – Napił się znowu i tym razem podał jej butelkę.
-
Mówiłam, że powinniśmy byli nawalić się na Vegetasei. – Wzięła łyk i lekko się
skrzywiła. – Ten ziemski alkohol jest marny. Ale wracając do Bulmy…
-
Nie, nie wracamy do Bulmy! – Desperacko nie
chciał o tym myśleć. – To miał być przyjemny wieczór.
-
Po prostu nie mogę pozwolić, żebyś przechodził bez przygotowania przez to samo
co ja – powiedziała cierpliwie.
-
Przestań się o mnie martwić, do licha ciężkiego! – krzyknął, poirytowany do
granic swoich skromnych możliwości. – Nie jestem jakimś pieprzonym mięczakiem i
nie potrzebuję twojej troski! Jeśli męczy cię nadmierny instynkt opiekuńczy, to
zrób sobie bachora i przelej go na niego, a mój związek z Bulmą zostaw w
świętym spokoju!
Ttuce
tylko przewróciła oczami i wróciła do picia. Tym razem coś długo nie rozstawała
się z butelką, więc Vegeta odkorkował sobie nową.
-
Lepiej powiedz mi, jakim cudem udało ci się przemienić w Super Saiyanina
trzeciego poziomu.
-
Przez twoje samobójstwo.
-
Po co w ogóle pytałem? – Vegeta wzniósł oczy do niebios.
-
To był mój zapalnik. – Wzruszyła ramionami. – Pewnego dnia po prostu poczułam,
że rozstajesz się z życiem i że ja umieram razem z tobą. Czułam twój spokój i
to, że jesteś pogodzony z losem. Nie bałeś się i nie czułeś żalu. Uśmiechałeś
się na powitanie śmierci, zupełnie jakbyś witał starego przyjaciela. I nie
robiłeś tego dla siebie. Robiłeś to dla kogoś innego. Nie mogłam tego
zrozumieć. – Umilkła na chwilę i zmarszczyła brwi, ponownie szukając właściwych
słów. Nie potrafiła mówić o uczuciach. – Twoja śmierć z ręki Freezera była
nagła i szybka, ale to samobójstwo… Na tym świecie wszystko ma swoją cenę,
braciszku. Moc – największą ze wszystkich. Za każdym razem kiedy przechodziłam
kolejną transformację, płaciłam za to. Na początku straciłam… samą siebie, tak
myślę. Za drugim razem Raditza.
-
Raditza?! – Vegeta poderwał się do siadu z takim impetem, że prawie spadł do
wody. Ttuce w ostatniej chwili przytrzymała go za udo i pomogła mu zachować
równowagę. Tego wieczora Saiyanka sypała rewelacjami jak z rękawa i nic nie
wskazywało na to, że zamierza przestać. – Tego
Raditza? Wy się znaliście?!
-
Planeta Freezera numer 105, mówi ci to coś?
Vegeta
zamrugał, a jego bezdenne obsydianowe oczy zdawały się chłonąć jej słowa bardziej
niż uszy.
-
Dobry Kami… Byłaś tam! Ale dlaczego mi o tym nie powiedział?
-
Ustaliliśmy, że zrobi to dopiero, gdy spotkacie się na osobności. Raditz
podejrzewał, że Nappa donosi o wszystkim Freezerowi. Nie chcieliśmy ryzykować
połączenia przez scoutery – wyjaśniła beznamiętnie.
-
Ale się nie spotkaliśmy. Wysłałem go na Ziemię, na śmierć. – Vegeta potarł
twarz dłońmi. Nadal był na to wszystko zdecydowanie zbyt trzeźwy. Dlaczego na stare lata przyszło mu roztrząsać
rodzinne dramaty? – Ty i Raditz? Tym razem tak na poważnie? Przecież on był…
sama wiesz.
-
Jaki? – warknęła. – Głupi? Arogancki? Bezmyślny? W gorącej wodzie kąpany?
-
Słaby!
Ttuce
wzruszyła ramionami i zaczęła zrywać naklejkę z opróżnionej butelki.
-
Możliwe. Ale… Ale przynajmniej był. Poznałam go w bardzo dziwnym okresie mojego
życia. A on mnie uratował.
Vegetę
nagle tknęło złe przeczucie. Obejrzał się przez ramię i przeczesał wzrokiem
ciemności i dachy najbliższych budynków. Nie dostrzegł jednak nikogo, a za to w
uszy wwiercił mu się refren piosenki, unoszącej się nad brzegiem rzeki. Nie
miał poczucia winy z powodu śmierci Raditza, ale mimo to ta sytuacja
pozostawiała gorzki posmak w jego ustach.
Obiecaliśmy światu, że
go okiełznamy. Na co właściwie liczyliśmy?**
>*<
- Pytam po raz ostatni.
Czy twój lud ślubuje posłuszeństwo Lordowi Freezerowi, panu Galaktyki
Północnej?
Starszy kosmita o
granatowej skórze ledwo stał na nogach, opierając się jedną ręką o ścianę, a
drugą zaciskając na piersi, nad bijącym wściekle sercem.
- Twoje milczenie jest
jednoznaczne. – Przesłuchujący go sługa Freezera pstryknął palcami. – Wpuśćcie
ją.
Drzwi pomieszczenia
stanęły otworem i do środka weszła Ttuce. Z nieprzeniknioną miną i bez śladu
wahania, w kilku krokach przemierzyła dzielącą ją od kosmitów odległość i
biorąc zamach, uderzyła przesłuchiwanego mężczyznę pięścią w brzuch. Starzec
zginął się z bólu, całkiem tracąc oddech, a ona trzasnęła go z główki w
pomarszczoną twarz, dodatkowo ogłuszając. Gdy przestał się już zataczać,
wepchnęła mu dwa palce do dziurek nosa i złamała go bez najmniejszego wysiłku.
Jęczący z bólu kosmita zalał się krwią, a ona złapała za jego szyję i uniosła go
nad posadzkę na tyle, na ile pozwalał jej nieduży wzrost.
- Przysięgasz oddanie
Lordowi Freezerowi, panu Galaktyki Północnej? – spytała cicho, nieporuszona,
podczas gdy krople krwi padały na jej twarz. Mężczyzna pokiwał głową, zalewając
się również łzami, a Ttuce upuściła go na podłogę jak worek kartofli.
- Możesz odejść – oświadczył
przesłuchujący kosmita, a Saiyanka bez słowa opuściła pomieszczenie.
Na korytarzu zaraz
wychwyciła odgłosy kolejnego zamieszania. Jak we mgle ruszyła w stronę, z
której dobiegały hałasy, koniuszkiem języka zlizując z warg obcą krew. Kolejny
typowy dzień na planecie Freezer #105.
Zobaczyła go z daleka.
Górował nad otaczającymi go kosmitami, odznaczając się nie tylko imponującym
wzrostem, bujną czupryną, ale i wyszczekaniem. Ttuce stanęła jak wryta, podziwiając
pierwszego Saiyanina, jakiego dane jej było spotkać od dwudziestu czterech lat.
Szamotał się ze strażnikami, wykłócając o jakiś towar, którego kradzież mu
zarzucano. Ttuce wpatrywała się jak zahipnotyzowana w ruchy jego ogona, a
wszystkie maski opadały z jej twarzy, ukazując zdumienie. Nie miała pojęcia, że
przeżył ktokolwiek oprócz niej, Vegety i Tarble’a.
Mężczyzna wreszcie ją
zauważył, przerywając na chwilę szarpaninę z kosmitami, i również zdębiał. Dorosła
Ttuce wyglądała jak zjawa z przeszłości, duch planety, którą dawno unicestwiono.
Pod jej oczami widniały głębokie cienie, a spod grzywki wyłaniały się szpecące
czoło czerwone blizny. Bladość cery podkreślała rozpryskana na niej krew.
- Ttuce, zajmij się
nim! Ten małpiszon robi problemy.
Saiyanka zamrugała
gwałtownie, przypominając sobie gdzie jest i czego się od niej oczekuje. Nawet
nie zarejestrowała kto wydał polecenie. Przywróciła na twarz obojętny wyraz i
skinęła na nieznajomego mężczyznę. Jej oczy znów sprawiały wrażenie jakby były
za zasłoną mgły.
- Chodź za mną. –
Odwróciła się i nie czekając na niego, ruszyła korytarzem. Normalnie złapałaby
delikwenta za szmaty i pociągnęła za sobą, ale teraz nie musiała tego robić.
Wiedziała, że Saiyanin sam do niej przyjdzie. Po chwili usłyszała potwierdzające
jej przypuszczenia kroki.
*Jeśli
ktoś chciałby się dowiedzieć czegoś więcej na temat stanu splątanego, to
zapraszam na Wiki. Inspiracja do tej sceny, jak i cytat, pochodzą z drugiego z
moich trzech ukochanych filmów – Tylko Kochankowie
Przeżyją (2013, w reżyserii Jima Jarmuscha).
**Fragment piosenki Bloc Party – Pioneers w moim tłumaczeniu (do tej sceny M83 Remix, link w dziale z informacjami o opowiadaniu).
Moi drodzy, może się zdarzyć tak, że w przyszłym tygodniu nie będzie nowego rozdziału. Jest to związane z tym, że zbliża się mój spektakl dyplomowy. Więc jeśli będę milczeć, to nie oznacza to, że umarłam lub/i straciłam wenę. Po prostu najprawdopodobniej uczę się tekstu/potykam na scenie/schizuję/opijam premierę/niepotrzebne skreślić. Historię mam już w pełni zaplanowaną i nic jej nie grozi. Ściskam!
PS. Jak już pewnie zauważyliście, popełniłam rysunek. Krzywy i raczyłam zapomnieć o ogonie, ale jest!
Moi drodzy, może się zdarzyć tak, że w przyszłym tygodniu nie będzie nowego rozdziału. Jest to związane z tym, że zbliża się mój spektakl dyplomowy. Więc jeśli będę milczeć, to nie oznacza to, że umarłam lub/i straciłam wenę. Po prostu najprawdopodobniej uczę się tekstu/potykam na scenie/schizuję/opijam premierę/niepotrzebne skreślić. Historię mam już w pełni zaplanowaną i nic jej nie grozi. Ściskam!
PS. Jak już pewnie zauważyliście, popełniłam rysunek. Krzywy i raczyłam zapomnieć o ogonie, ale jest!
Wow, będe pierwszy jeśli chodzi o komentarz :D. No więc tak, Goku no cóż, przestał istnieć jak na razie. Po drugie, chyba TTuce leci na Piccolo i chciała by mieć mnóstwo dzieci z jajek, albo mi się zdaje ;-;. A po trzecie, to czekam na więcej, bo ty zawsze jakoś dziwne to kończysz, no cóż xD. Ogólnie pozdrawiam i czekam na dalsze rozdziały
OdpowiedzUsuńZ poważaniem
Kenzuran Blade River
Bo to kreuje suspens, noo! xD
UsuńJednym słowem WoW!! :D
OdpowiedzUsuńTen rozdział chyba najbardziej mi się podoba, szkoda Goku na razie ale myślę że jakos sobie z tym poradzi ;)
I jeśli bedzie opijanie po premierze to gratuluję :D
Weee! Cieszę się. :D I jeszcze nie dziękuję - jeszcze kilka dni stresu przede mną, aa!
UsuńUprzejmię donoszę o możliwości zagłębienia się w moim komentarzu w poprzedniej (10) notce ;)
OdpowiedzUsuńBuziaki
Droga Nocebo.
OdpowiedzUsuńJestem w końcu na bieżąco i mogę śmiało stwierdzić, że bardzo mi się podobało. Przynajmniej tutaj nie zginęły niewinne puchate stworzonka! Tekst genialny, wiele opisów i zabójcze odzywki Vegety i Bylmy. Hah zaśmiać się można jak wspomniał o piosence bingo xD Czyż nie był wtedy rewelacyjny? xD Szkoda jedynie, że nie pojawił się w tekście Gohan, mój ulubieniec, choć w Twoim opowiadaniu to pewno go nie lubię, a Sara nakopałaby mu do dupy jednym palcem ;)
Przejęcie kontroli Kakarotto jest całkiem dobrym pomysłem ,tylko się zastanawiam jak to możliwe, czy to sprawka tego "magika" no i dlaczego jego natura jest taka agresywna, taka wielce neandertalska. Przecież... a z resztą co ja się będę wywodzić, po prostu nie rozumiem czemu Goku jako on prawdziwy jest szalonym pomyleńcem :D Matkę miał spokojną, a Bardock był niesamowicie inteligentny, więc skąd? Nawet Raditz nie był tak popaprany :D
Ach no i spotkała Raditza na #105, ale wciąż nie wiemy jak niby ją ocalił. Czekam na to, chcę wiedzieć ;P
Ps. ZZaskakująco jesteś dobra nie wyjawiając zawartości fioletowej sakiewki oraz tego jak ona przyczynia się do życia głównej bohaterki, a mnie zżera ciekawość na co ona prawdopodobnie jest chora, że bez tego może umrzeć.
Pozdrawiam ciepło
Ps2. piszę, piszę mam już 5 stron (wciąż do poprawki)
Więc to tak, z tymi futrzaczkami. W każdym bądź razie zły, podły, okrutny, bez serca Freezer złamał mi serce :D Czemu nie wybrał brzydszych stworzeń? Ja tego nigdy nie zapomne ;D Hah. Tak wracając do frezeera na dłużej... Oh myślę nad jakimś odcinkiem specjalnym, z resztą nigdy takiego ne napisałam, a przecież tak mało wiadomo o tym co Sara robiła u tyrana. Nie licząc tego pobytu z Gyniu. Musiałabym sie dłużej nad tym zastanowić.
OdpowiedzUsuńTa... Gohan słabeusz pierwszy :( Ja filmu z Freezerem jeszcze nie widziałam ;P Obejrzałam sobie ostatnio ponownie historie bardocka :P
Ps. Dzięki, dzięki! Gohan nie słaby, to moje motta xD
Co do notki i Veggiego ;) Cóż pierwotnie miał przegrać, ale nie być wcalę słabszym, po prostu skill. Jednak zdecydowałam się na żal i szaleństwo Sary, które uniemożliwiało jej skupienie się na walce. Gniew i agresja zniknęły a w zamian tego pojawił się żal i rozgoryczenie. Całą tą najgorszą, morderczą aurę przepędził up skill Vegusia :D
OdpowiedzUsuńCo do opowieści dalszej. Masz rację, Sara to cwana bestia, szczególnie na etapie jakim się znajduje. Kombinuje i planuje, stara się wyprzedzać wszystkich o trzy kroki. Jednak jak bardzo ma ochotę skrzywdzić Gohana, tak nie mogła mu pozwolić na okropny przydomek :D Pewnie gdzieś tam głęboko w sobie zostało coś jeszcze z starej Sary, która zrobiłaby dużo dla swojego.... przyjaciela.
Sara nie stosuje żadnej maskarady, po prostu jest zawziął :D Zniszczył ją w najmniej przyjemny sposób, zwłaszcza kiedy odkryła, że jest jej kimś więcej a tu lustro się posypało. W obecnej chwili, naprawdę mogłaby go zabić, a gdyby zobaczyła jak Videl ciągnie Gohana niemal wtulona w niego jak to zrobiła na oczach Sharpnera... o rany bogów! Zmiotłaby wszystko z powierzchni Ziemi :D Oszczędziłam jej tego widoku. Ale póki co nie zdecydowałam do końca czy będzie happy end czy nie... taka ze mnie łajza :D
OdpowiedzUsuńOch, ale Gohan przecież się zakochał, ale nie umiał jej tego powiedzieć, a kiedy ją pocałował gdy uratował ją na Vitani pomyślał, że ona po prostu go nie chce, tylko przyjaźń. Z resztą dziewczyna nie miała pojęcia czym jest miłość, a czy jakikolwiek Saiyan wiedział? Tylko nieliczni, a i tak nie rozpowiadali tego wokoło. Poza tym Chi-Chi miała go za oczko w głowie i ani myślała mu wspominać o dziewczynach, a teraz jak ma Gotena to już leje na to i nawet szuka sobie bogatej synowej!!
OdpowiedzUsuńTo nie jest unoszenie się honorem. Po prostu nie uznaję takich tekstów i zawsze odbiorę je tylko w jeden sposób: promowanie swojego bloga. Wiem jak wygląda ten świat, siedzę w tym z 10 lat (V&B od 8), więc trudno mi uwierzyć, że ktoś 12 lat prowadzi bloga i tego nie dostrzega. Bo nieważne, ile się tym zajmujemy, ważne jak komentujemy. Znam osoby posiadające blogi, które twierdziły, że tak bardzo podoba się im moje opowiadanie, że na pewno będą tu wpadać (to samo pisały u innych), lecz na moją odpowiedź, że ja nie jestem zainteresowana ich twórczością, znikały w tempie ekspresowym. Nie ufam bloggerom, większość chce mieć wyższą statystykę a najłatwiej zrobić to reklamując się na blogach o podobnej tematyce. To najprostszy sposób na pozyskanie czytelników (oraz komentarzy, rzecz jasna!).
OdpowiedzUsuńCóż, odebrałam to jako spam, ale skoro nie takie miałaś zamiary to wybacz, że tak to odczułam. Co nie zmienia faktu, że nie wymieniam się na komentarze, a kiedy jakieś opowiadanie mnie interesuje, czytam i komentuje bez podawania swojego.
Mój styl z pierwszych notek jest tragedią i komedią w jednym. Dlatego pozostawię to bez dodatkowych, zbędnych słów. Oczywiście, człowiek doskonali się bezustannie. Jednak mogłabyś napisać konkretnie nad czym powinnam popracować, będę wdzięczna za konstruktywną krytykę :).
Tak, Vegeta i Bulma to nietypowa para, jednak Bulma wiedziała na co się porywa (w końcu na Nameck była przerażona samą myślą o księciu), jak wiele czeka ich wyrzeczeń i przeszkód. Poza tym ona lubi taką swobodę, możliwość wyjścia na kawę z koleżankami, zakupy, a później powrót do domu. Myślę, że gdyby nie bogactwo Bulmy, mogłoby być krucho z ich związkiem. Wtedy byliby bez robotów, bez kasy na wszystko, a Vegeta do pracy za pieniądze się nie kwapi ;p Wymieniłaś wady i jestem tego samego zdania, lecz spójrzmy na zalety. Jeden z najsilniejszych mężczyzn we Wszechświecie, dawny książę, kosmita, a więc wyróżnienie (próżność Bulmy została połechtana), jako jedna z 2 kobiet zdobyła nietypowego faceta i jako jedyna usidliła dawnego mordercę. I poznała jego zupełnie inną, bardziej ludzką naturę. To widać w ich rozmowach, zgodzie na treningi syna, opiece nad Brą. Przecież Vegeta mógłby odpuścić, odlecieć, nie jadać z nimi śniadań, siłą zmusić Bulmę do bycia podwładną. Ona o tym wie i dlatego widzi jego uczucie, które na to nie pozwoli. Są razem bardzo długo a nadal jest między nimi chemia, a te wszystkie kłótnie podkręcają atmosferę. I nie mogą bez siebie żyć. A odnośnie zabawnych zalet: Vegeta nie interesuje się innymi kobietami (w przeciwieństwie do Yamchy, na co Bulma narzekała) i ma go pod kontrolą, nie licząc kilku epizodów oraz moich pewnych planów w tym kierunku...
A co do relacji Vegeta-Goku to uwielbiam takie podteksty, zwłaszcza mogąc doprowadzić Vegetę do furii :P
Pozdrawiam,
Sylwek
P.S. Myślę, że dość słodko, dlatego następnym razem (o ile taki będzie) oczekuję krytyki :)
Również odpiszę u Ciebie. :)
UsuńSzczęście to jedno, lecz komentując innym, najczęściej również sami dostajemy komentarze. Tak to zazwyczaj wygląda. Naprawdę możesz wskazać mi kilka blogów, których nie czytasz a mimo tego dostajesz komentarze od ludzi je prowadzących?
OdpowiedzUsuńOczywiście, nie można odnosić się do rozdziałów sprzed 7 lat, a krytyka stylu zazwyczaj powinna dotyczyć 3 ostatnich notek, bo to one świadczą na jakim poziomie jest obecnie autor.
Wiem, ale tu nawet nie chodzi o lepsze czy gorsze pisanie, świeże spojrzenie zawsze wyłapie coś, czego nie widzi oko pisarza. A czasami po prostu popełniamy błąd, nawet o tym nie wiedząc lub rozumiejąc to po czasie, czy też - jak wspomniałaś - kiedy ktoś zwróci nam uwagę.
Najbardziej cenię wszelkiego rodzaju rodzaju krytykę (uwielbiam się doskonalić, a to niemożliwe bez innych ludzi) i polemikę ("dlaczego tak postąpił?", "czy to możliwe, aby...?" itp.), więc jeśli tylko będziesz miała chęć, jestem otwarta na wszelkie sugestie i pytania.
Już rozumiem ;). Masz trochę racji, chociaż w trakcie pisania również skupiamy się na konkretnej postaci, rozbudowując ją bardziej czy zagłębiając w jej psychikę dogłębniej. A odnosząc to do mojej powieści, poświęcenie większej uwagi Vegecie, jest po prostu ciekawsze, bo to Saiyanin z mroczną przeszłością. Opisywanie młodości Bulmy nie ma sensu, bo było przedstawione w DB.
O tej parze można naprawdę wiele napisać, ja tylko żałuję początkowych, kiepskich (bardzo!) rozdziałów. Pod względem stylistycznym czy gramatycznym są tragiczne, ale byłam wtedy bardzo młoda, poza tym takie rzeczy można zmienić (czasochłonne, tak, lecz możliwe). Szkoda natomiast wykreowanych bohaterów, których zachowania odbiegają od kanonu. Kiedyś może zmienię je całkowicie ;).
Haha, świetnie dogadywali się po scaleniu, ale teraz Vegeta ma traumę do końca życia :)
Pozdrawiam,
Sylwek
P.S. Dlaczego u Ciebie trzeba wybrać jedzenie, aby udowodnić, że nie jest się robotem? :D Czy to konieczne za każdym razem? ;p
uch, w końcu spokojna chwila, by wrócić do Ttuce.
OdpowiedzUsuńparę razy parskałam śmiechem, bo Chi Chi to mistrzyni kreowania zabawnych sytuacji. Plotkarski ród Namecjan też był niezłą ripostą :D
Tak sobie czytając Twoje opowiadanie zdałam sobie sprawę, że chyba moje jest zbyt monotematyczne; tutaj jest tyle różnych pomysłów, wynalazków, wątków...