W pozbawionym okien
pomieszczeniu panował zaduch, a migoczące z przepracowania jarzeniówki
oświetlały zgromadzone w nim sprzęty. Na samym środku, na podwyższeniu godnym
tronu, stał fotel uzbrojony w skórzane pasy mocujące, a tuż obok rozbudowana
aparatura, od której biegła sieć kabli i rurek. Pod jedną ze ścian znajdował
się rząd szafek, pokrytych tacami z groźnie wyglądającymi przedmiotami, różnych
wielkości i zastosowań. Ostatni element wystroju stanowił stół, o noszącym
ślady paznokci blacie. Gdyby ból i cierpienie miały zapach, to miejsce byłoby
nim przesiąknięte.
Ttuce podeszła do
szafek, a jej kroki odbiły się echem od metalowych ścian. W zamyśleniu wzięła
skalpel z jednej z tac.
- Jak się nazywasz? –
spytała obojętnym tonem.
- Raditz. A ty musisz
być…
- Nie będziemy o tym
rozmawiać. – Przesunęła ostrzem po wierzchu dłoni, sprawdzając jego ostrość.
Wykwitające na skórze krople krwi sprawiały wrażenie nici, podążającej za igłą.
- Myśleliśmy, że nie
żyjesz! – wykrzyknął, a jego głos zadrżał z podekscytowania. – Vegeta nigdy o
tobie nie mówi.
Ttuce odwróciła się do
niego. Jej oczy błyszczały jak w gorączce, a ona zdawała się być tam tylko
ciałem, nie duszą. Jak w letargu podeszła do fotela i zaczęła się bawić jednym
z pasów. Tu i ówdzie widniały na nim jeszcze plamy zaschniętej, brunatnej krwi.
- Znasz go?
- Oczywiście, że znam,
pracujemy razem! – Raditz przestąpił z nogi na nogę, a jego bujna grzywa aż
zaszeleściła. – Byłem przekonany, że zginęłaś kiedy meteoryt uderzył w naszą
planetę.
- Meteoryt? – Obróciła
skalpel w palcach. Na dźwięk kłamstwa, które Freezer sprzedał reszcie
galaktyki, nikły uśmiech wykwitł na jej ustach. – Oczywiście. Jak się miewa mój
brat?
- Gdy się dowie, że
żyjesz, to na pewno usiądzie z wrażenia!
Raditzowi brakowało
instynktu samozachowawczego. Skalpel wbił się w ścianę tuż przy jego uchu,
nacinając je w locie. Saiyanin syknął jakby ukąsiła go osa, a w następnej
chwili Ttuce dopadła do niego i zacisnęła dłoń na ostrzu, które wystawało
spomiędzy metalowych kafli. Nie dorównywała Raditzowi wzrostem, więc uniosła
się w powietrzu, żeby znajdowali się oko w oko. Twarz Saiyanki była blada i
nieprzenikniona, niczym maska rodem z teatru nō.
Ttuce w ogóle nie
mrugała, a jej głos miał miękkość
jedwabiu:
- Jeśli szepniesz choć
słowo o tym, że mnie spotkałeś… Ogłuszę cię, a potem obudzę w porę, żebyś
doświadczył jak kolejno wyrywam ci organy wewnętrzne. Drugi raz nie stracisz
przytomności, bo najpierw nafaszeruję cię środkami podtrzymującymi świadomość.
Jedynym wyjściem z tej sytuacji będzie dla ciebie śmierć, ale wcześniej zdążysz
zobaczyć wszystkie akty – to jak wygląda twoja wątroba i jak długie są jelita.
Jeśli nadal będziesz dychał, a podejrzewam że będziesz, to zrobię z nich powróz
i wywieszę cię na wysypisku. Tutejsze owady uwielbiają zakładać kolonie w
stygnących ciałach, więc taki opróżniony korpus na pewno będzie dla nich kuszącym
wabikiem. Jednak ich ulubionym miejscem lęgowym są oczodoły. Zostawię im
przyjemność przegryzania twoich gałek ocznych. Powinny się uwinąć w przeciągu
kilku dni. A wtedy, możesz być spokojny, na pewno umrzesz.
Odsunęła się, wyrywając
skalpel ze ściany. Raditz nawet nie drgnął. Nie wyglądał na wystraszonego tym
przemówieniem, a co najwyżej na zaintrygowanego. Jego oczy raz za razem biegły
od jej pokrytego bliznami czoła do fotela i towarzyszącej mu aparatury.
- Co oni ci zrobili? –
spytał w końcu z rozbawieniem.
Ttuce opuściła się z
powrotem na posadzkę. Nie była przyzwyczajona do takich reakcji. Ci, nad
którymi się pastwiła, zwykle uderzali w płacz, przekleństwa lub próbowali
podjąć walkę. Ten Saiyanin był albo nienormalny, albo Ttuce nie robiła na nim
żadnego wrażenia, co w jej mniemaniu również zakrawało na poważne problemy
umysłowe.
- Vegeta nie może się
dowiedzieć – powtórzyła i z zawiścią dźgnęła go skalpelem w ramię. Raditz nawet
nie pisnął, ale odruchowo złapał się za poszkodowaną kończynę. Spomiędzy jego
palców zaraz zaczęły wypływać lepkie, szkarłatne strużki. – Jeśli myślisz, że
blefuję i że straszę cię z obowiązku, to jesteś w błędzie. Pokazałabym ci jak
dużym, ale nie mogę obiecać, że po tej demonstracji staniesz jeszcze
kiedykolwiek na nogi albo będziesz mieć dzieci.
Raditz uśmiechnął się
krzywo, spoglądając na nią z góry jak na mrówkę. Ttuce poczuła orzeźwiające
szpilki złości, wbijające się w jej skórę. Obnażyła zęby i wydała z siebie
ostrzegawczy warkot. Mgła przesłaniająca wzrok zaczęła wreszcie rzednąć.
Saiyanka po raz pierwszy od dawna odczuwała jakiekolwiek emocje. Z impetem
uderzyła pięścią w brzuch mężczyzny i dopilnowała, by upadł przed nią na
kolana. Schwyciła za jego włosy i szarpnęła nimi w tył, odsłaniając szyję.
Wolną ręką przytknęła do niej skalpel. Zdawać by się mogło, że z jej kłów na
twarz Raditza zaczną za chwilę skapywać krople jadu.
- Masz więcej na głowie
niż w głowie. Bardzo nie lubię, gdy ktoś nie traktuje mnie poważnie. Nie wiesz
jakie rzeczy robiłam, żeby utrzymać Vegetę przy życiu. I nie pozwolę, żeby przez
jakiegoś niepełnosprytnego pajaca jego bezpieczeństwo zostało zagrożone –
wysyczała, pochylając się nad nim i krzywiąc w nienawistnym grymasie.
- Więc to o to ci
chodzi! – Raditz uniósł brwi z teatralną uprzejmością. – Masz umowę z
Freezerem. Jeśli Vegeta dowie się, że żyjesz, to jaszczur zrobi mu krzywdę,
tak?
- Dla ciebie książę
Vegeta – wycedziła i w afekcie wyrywała mu garść włosów. Dłoń Raditza zacisnęła
się na jej nadgarstku niczym imadło.
- Musisz być strasznie
głupia, skoro mu wierzysz! – Ttuce zamarła ze skalpelem przyciśniętym do grdyki
Saiyanina, a ten pozwolił sobie na jeszcze bezczelniejszy uśmieszek. – Tak,
dobrze słyszałaś. Nie wiem czy twoja głupota jest wrodzona, czy to przez te
elektrowstrząsy, dzięki którym trzymają cię tu pod kontrolą, ale fakt pozostaje
faktem. Freezer nigdy nie miał dla Vegety taryfy ulgowej. Byłem z nim od samego
początku i wiele razy widziałem, jak jaszczur używał księcia do dania przykładu
innym. Wierz mi, nie chciałem być wtedy w jego skórze.
Ttuce wykorzystała to,
że Raditz nadal trzymał ją za rękę i wziąwszy zamach, trzasnęła nim o sufit. Z
jej gardła wyrwał się ryk, którego nie zagłuszył nawet huk opadającego z
powrotem na metalową podłogę ciała. Saiyanin pozbierał się szybko, acz z
jęknięciem, i wycofał. Uśmiech nie znikał z jego twarzy, ale przykurczona
sylwetka zdradzała, że uderzenie zabolało. Ttuce stała z pochyloną głową i
dyszała ciężko. Rozczapierzone palce zaciskały się na powietrzu jak szpony
drapieżnego ptaka, a napuszony ogon tłukł o posadzkę. Raditz wyprostował się ze
śmiechem.
- Dobrze! Bardzo
dobrze. Wykorzystaj tę chwilę jasności umysłu i zapamiętaj sobie, że Vegeta
jest niewolnikiem Freezera tak samo jak ty, czy ja. Jaszczur może rzeczywiście
zechce go zabić, gdy książę dowie się, że żyjesz, ale na pewno nie będzie go
dobrze traktował ze względu na twoje posłuszeństwo. To nie jest jakaś transakcja
wiązana! Dlatego pomyśl o tym przed następną dawką elektrowstrząsów i zastanów
się, dlaczego właściwie z takim oddaniem mu służysz.
Ttuce dawno nie odczuwała
takiego ożywienia i kontroli nad tym, co robi. Nadal chciała rozszarpać buńczucznego
Saiyanina i wyrwać mu struny głosowe jedna po drugiej, ale sens jego słów przegonił
szumy z jej głowy. Nigdy nie sądziła, że Vegeta u boku Freezera jest całkowicie
bezpieczny. Jednak potwierdzenie tego faktu i informacja, że traktowano go
równie okrutnie co ją, przelały czarę goryczy. Żadne argumenty na swoją obronę nie
przychodziły do osłabionej torturami głowy – a może w ogóle takowych nie było.
- Ukradłeś jedzenie –
wychrypiała, przerywając w końcu ciszę, a on potrząsnął głową, znów wprawiając
w ruch tę egzotyczną szopę kruczoczarnych włosów.
- Zjadłem, nie ukradłem
– sprecyzował.
- To samo przestępstwo,
inne słowa. Miałeś dowieźć prowiant do bazy, a zamiast tego dowiozłeś tylko
połowę. Powinnam cię zabić bez zadawania jakichkolwiek pytań.
- Ale nie zabijesz, bo
pracuję z Vegetą i jestem mu potrzebny. – Uniósł podbródek i założył ręce na
torsie. – A poza tym, na pewno chciałabyś się jeszcze dowiedzieć o nim tego i
owego.
Ttuce dźgnęła go
skalpelem w zbroję, a jej ogon zaczął wywijać młynki w powietrzu.
- Masz rację, nie
zabiję cię. Jeszcze! Odpracujesz szkody tutaj, na terenie bazy. Pamiętaj tylko,
że mam cię na oku. Kolejna wpadka i… – Przesunęła palcem po szyi.
Raditz uniósł ręce w
geście kapitulacji, ale znów wyglądał na wielce rozbawionego jej groźbą. Ttuce
odebrała to jako kolejny cios w saiyańską dumę i wyszła z pomieszczenia
zamaszystym krokiem, zostawiając go sam na sam z narzędziami tortur.
Następnego dnia
aparatura do elektrowstrząsów okazała się być zepsuta. Ttuce stanęła jak wryta w
drzwiach pomieszczenia, z trudem kryjąc zdumienie. Wokół dymiącego urządzenia biegało
kilku kosmitów, którzy nie do końca zdawali się wiedzieć jak je naprawić. Jeden
z nich, o sumiastych wąsach, podszedł do niej, zasłaniając sobą obraz
zniszczenia.
- Dzisiaj sesji nie
będzie. Mamy awarię. Przyjdź jutro.
Pozostali kosmici
spojrzeli na Ttuce kontrolnie, spodziewając się najgorszego. Ich palce przez
cały czas pozostawały zaciśnięte na spustach broni i paralizatorów, ukrytych w
kaburach. Saiyanka odwróciła się i wyszła bez słowa, dopiero w odosobnieniu
pozwalając sobie na diabelski uśmiech. Następnego dnia maszyna nadal była zepsuta.
Kolejnego też. Atmosfera gęstniała, a załoga bazy zaczynała się poważnie
niepokoić, że Saiyanka dojdzie do siebie na tyle, by wymierzyć im
sprawiedliwość. Ttuce rzeczywiście wracała do zdrowia, a przerwa w praniu mózgu
pozwalała jej na racjonalne myślenie, choć dobrze się z tym kryła. Gdy następnego
wieczora dostała informację, że maszyna jest już sprawna i że rano ma się pojawić
w wiadomym miejscu, nie była już taka chętna do współpracy. Blizny na czole
zdążyły zblednąć, a uczucie odrętwienia odeszło w niepamięć. Kiedy jednak
stawiła się na kolejną dawkę elektrowstrząsów, zastała sprzęt w jeszcze
większej rozsypce niż poprzednio – z nadpalonej obudowy strzelały iskry, a tuż
obok leżał kosmita o sumiastych wąsach i skręconym karku.
Ttuce zrozumiała, że
jest to dla niej szansa. Jako wróg publiczny numer jeden była pod stałą
obserwacją. Wystarczyło więc utrzymać załogę w przekonaniu, że jej stosunek do
pracy się nie zmienia i że dalsze serie tortur wcale nie są konieczne. W bazie
nie znalazł się drugi spec od aparatury i musiano wysłać podanie o kolejnego –
a to wiązało się z koniecznością poinformowania Freezera o problemach na
pokładzie i potencjalnym rebeliancie. Nikt się nie palił do bycia posłańcem
złej nowiny. Ryzyko, że Freezer zabije ich wszystkich za to, że w ogóle do
takiej sytuacji dopuścili, jawiło się jako zbyt realne. Ttuce miała więc sporo
czasu, by rozpocząć grę pozorów. Nadal przesłuchiwała jeńców i wykonywała
polecenia, ale nie działała już we mgle.
Tymczasem Raditz zdawał
się unikać Ttuce jak ognia, co w końcu zwróciło jej uwagę. Któregoś dnia odnalazła
go w jednym z magazynów przylegających do bazy. Nie słyszał jak weszła, zbyt
zajęty przeklinaniem i porządkowaniem ciężkich kontenerów z bronią. Z daleka
zobaczyła prowizoryczne opatrunki na jego rękach. Nim zdążył się obejrzeć, złapała
go pod łokieć i szarpnięciem zdarła część bandaży. Oczom Ttuce ukazały się
rozległe poparzenia.
- To od pracy w tym
przeklętym miejscu – burknął zaraz.
- Nie chrzań. Aż taka
głupia nie jestem. – Puściła go i odsunęła się na bezpieczną odległość. Raditz
miał przyklejony do twarzy ten sam bezczelny uśmieszek. a ona była tym
wszystkim coraz bardziej skołowana. – Dlaczego to robisz? Dlaczego zepsułeś
maszynę?
Raditz zbliżył się i
pochylił do jej ucha, jakby chcąc zdradzić sekret:
- Coś mi mówi, że twoja
prawdziwa osobowość jest dużo ciekawsza niż ten naelektryzowany potworek,
którego poznałem wcześniej. – Ttuce zmarszczyła nos i znowu się od niego
odsunęła. Spojrzała pytająco na pokryte pęcherzami dłonie. – Nie mogłem użyć
pocisku ki, bo to narobiłoby zbyt dużo hałasu i zaraz skierowało na mnie
wszystkie podejrzenia. Musiałem załatwić ją ręcznie.
- Powinieneś coś ze
sobą zrobić – powiedziała, siląc się na najbardziej obojętny ton, w jaki
wyposażyła ją natura. – Źle to wygląda.
- Nie martw się o mnie,
skarbie. Mam swoje sposoby na przetrwanie. – Podszedł do niej ponownie, uparty
drań, i znienacka stuknął ją czubkiem palca w czoło. – Na te blizny też mogę
coś zaradzić.
Ttuce obnażyła zęby w
ostrzegawczym grymasie, ale tym razem się nie cofnęła. Saiyanin wciąż wywoływał
w niej mieszane uczucia, jednak żadnym z nich nie była już niechęć. Raditz
górował nad nią z miną psa, którego ktoś przemienił w człowieka i który bardzo
się cieszy, że przebywa w towarzystwie.
- Wydaje mi się, że to
początek wspaniałej przyjaźni, skarbie. Zainicjujmy ją dobrym dowcipem. Jak myślisz,
ilu członków Ginyu Force potrzeba, by wkręcić żarówkę?
>*<
Dlaczego, do licha, nie
ożywiłaś Raditza za pomocą kryształowych kul?
Ttuce
otworzyła sklejone snem oczy. Leżała, wpatrując się w brązowy materiał kanapy i
jeszcze przez chwilę ignorowała otoczenie. Pytanie Vegety z zeszłego wieczora
ciągle wirowało jej w głowie. Zastanawiała się, jak to by było, gdyby jednak
Shenron zezwolił na wypowiedzenie trzeciego życzenia. Czy wykorzystałaby je na
przywrócenie Raditzowi życia? Chociaż szukała odpowiedzi głęboko w sobie, ta
wciąż przed nią umykała.
Minęło siedemnaście
lat. Niektóre rzeczy powinny pozostać w przeszłości.
-
… absolutnie nieodpowiedzialny! Znikasz na całą noc z naszym gościem, a potem
oboje wracacie na kacu i…
-
Saiyanie nie miewają kaca, kobieto!
-
No tak, wybacz. Zapomniałam, że ta kwaśna mina to twój naturalny wyraz twarzy!
Ttuce
jęknęła, a potem podźwignęła się do siadu i przeczesała rozkudłane włosy
dłonią. W głowie jej szumiało, w uszach dudniło, a gardło zdawało się być
wyschnięte jak łuski wyrzuconej na brzeg ryby. W tej samej chwili, ku rozpaczy
Saiyanki, do salonu wmaszerowała rześka jak wiosenny poranek Bulma, z dwoma
kubkami w dłoniach, a za nią Vegeta z Brą na ręku.
-
Już nie śpisz! Proszę, zrobiłam ci kawę. – Kobieta wręczyła Ttuce jeden z
kubków, a ta z trudem opanowała chęć schowania się pod kanapę na dźwięk jej
podniesionego głosu. Powąchała napój. Miała wrażenie, że poprzedniego wieczora
Vegeta mówił o nim w ramach wykładu o ziemskich używkach, ale nie potrafiła
przytoczyć szczegółów. – O nie, mój drogi! Zrób sobie swoją! – Bulma pacnęła
Vegetę w dłoń, gdy ten tylko spróbował zdobyć drugi kubek.
-
Ale, kobieto…!
-
Żadne ale! Nie jesteś gościem w tym domu, możesz się obsłużyć sam.
-
Ugh! To jakiś żart! Potrzymaj chwilę. – Ttuce została znienacka obarczona Brą,
a Vegeta głośno tupiąc udał się do kuchni.
Z
anielskim uśmiechem i kawą w dłoniach, Bulma opadła na fotel naprzeciwko
kanapy. Saiyanka odstawiła kubek na dywan i ujęła Brę pod pachy, unosząc ją na wysokość
swojej twarzy. Przekrzywiła głowę, przyglądając się dziewczynce z ciekawością.
-
Wiesz, to zabawne. Mała wygląda dokładnie tak jak ty, ale ten wyraz twarzy i
mordercze spojrzenie musiała odziedziczyć po Vegecie.
-
Przejdzie jej, z Trunksem było tak samo – odparła Bulma. – Chociaż muszę
przyznać, że na początku się martwiłam, gdy w kołysce wyglądał jakby zastanawiał
się, którą zabawką wykłuć mi oko.
-
Hm. – Ttuce uśmiechnęła się do Bry, podczas gdy ta wciąż spoglądała na nią z
zaciętą miną i powagą Buddy. – Twoja córka to myślicielka – poinformowała
Vegetę, gdy ten wrócił do salonu ze świeżo zaparzoną kawą.
-
Moja córka to wojowniczka. – Wziął dziewczynkę z powrotem na rękę. Bra złapała
go zaraz za sam czubek włosów i zaczęła ciągnąć, nagle bardzo rozbawiona.
Vegeta napił się z takim spokojem, jakby absolutnie nie miało to miejsca. –
Będzie silniejsza od Trunksa. Podejrzewam, że osiągnie poziom Super Saiyanina
zanim jeszcze nauczy się mówić.
-
To w ogóle możliwe? – Ttuce jeszcze raz powąchała zawartość kubka. Umoczyła
dziób na próbę i od razu oparzyła język.
-
To śmieszne jak szybko te dzieciaki przeskakują bariery, pokonanie których nam
zajęło lata wysiłku – powiedział Vegeta, po czym przechylił ledwo dostrzegalnie
głowę, ułatwiając Brze dostęp do swojej grzywy. Mimo powagi i opanowania
pozycji pozornego dystansu, uwielbienie ojca dla córki było wypisane jak na
dłoni.
-
Trunks przemienił się w Super Saiyanina praktycznie bez problemu. – Bulma
pokiwała głową i założyła nogę na nogę. – A Goten przeszedł transformację
jeszcze przed nauką latania!
-
Więc obaj osiągnęli więcej niż cała Saiyańska Armia razem wzięta. Strach
pomyśleć co pokaże ta tutaj. – Ttuce spojrzała jeszcze raz na swoją bratanicę i
rozparła się wygodnie na kanapie. – Ale czy Trunks i Goten są naprawdę silni? W
końcu to hybrydy…
-
Insynuujesz, że w związku z tym mój syn powinien być słaby? – Vegeta prychnął,
jakby osobiście obrażony. – Nie rozśmieszaj mnie! Mogę się założyć, że
potrafiłby złoić ci tyłek zanim sama zdążyłabyś się przemienić. A przecież
jeszcze nawet nie poznałaś Gotenksa.
Ttuce
już miała zapytać kim jest ten cały Gotenks, ale wtedy do jej uszu dobiegł
znajomy i szalenie irytujący dźwięk scoutera, oznaczający ni mniej ni więcej
ten sam koszmar, który nękał Ziemian, gdy nagle rozbrzmiewał sygnał ich
telefonu służbowego – pracę. Ttuce przeczesała kanapę i podłogę pod kanapą w
poszukiwaniu urządzenia, a kiedy już je w końcu znalazła, sapnęła z irytacją.
-
Mój urlop chyba właśnie dobiegł końca. – Wstała i zamontowała scouter na uchu.
Szybkim krokiem przeszła z salonu na taras i dopiero wtedy odebrała połączenie.
– Ish?
-
Mamy problem. Rada Kosmicznej Organizacji
Handlu zwołuje spotkanie i masz się na nim stawić.
-
Przecież to ja jestem prezesem i tylko mnie wolno takie spotkania zwoływać! –
warknęła butnie, zakładając ręce na piersi. – Nie ma mnie jeden dzień i sprawy
już wymykają ci się spod kontroli?
-
Tym razem to na prośbę Trashian. Chodzi o
Sands…
-
Ach tak, chcieli ją kupić. – Ttuce pomasowała nasadę nosa. – Wpłacili już
zaliczkę, jak mniemam?
-
I to dużą.
-
Niech to szlag. – Westchnęła ciężko i pokręciła głową. – No trudno, zwrócimy im
pieniądze i zaproponujemy inną planetę w korzystniejszej cenie, żeby
wynagrodzić wydłużony czas oczekiwania… Nienawidzę się spotykać z tymi
śmierdzącymi typkami, ale nie mam wyboru. Będę tam jeszcze dzisiaj, możesz to
przekazać radzie. I przygotuj jakieś oferty.
-
Przyjęłam. Bez odbioru.
Ttuce
zdjęła urządzenie z ucha i rozejrzała się po ogrodzie. Goście z przyjęcia
siedzieli przy świeżo zastawionych ławach i rozmawiali z takim samym
zainteresowaniem i ożywieniem, jak poprzedniego wieczora. Jedyne co uległo
zmianie w tej scenerii, to pora dnia. Słońce przygrzewało, a aromat kawy i zapach
ciasta atakowały ją ze wszystkich stron. Ttuce przez krótką chwilę miała ochotę
przysiąść się do stołu i jeszcze na kilka godzin zapomnieć o sprawach
zawodowych. Potem jednak przypomniała sobie, że przecież nie znosi tego
towarzystwa i że dużo lepiej będzie jej w czeluściach kosmosu.
-
Kto dzwonił? – Vegeta wyłonił się z domu z Brą wciąż na ręku. Był niemal jak
pirat, który nie rozstaje się ze swoją ulubioną papugą.
-
Ish. Mamy spotkanie Kosmicznej Organizacji Handlu. Muszę wracać.
-
Możemy też lecieć?! – Niewiadomo skąd nagle pojawiło się małe tornado pod
postacią Trunksa i Gotena. Chłopcy dopadli do Ttuce i obiegli ją dwa razy
wokoło, równocześnie wyrywając sobie paczkę cukierków.
-
Żartujecie? – Bulma dołączyła do nich nadal z kubkiem kawy i w puchatych
kapciach. – Może i nie miałabym nic przeciwko, ale sami słyszycie, Ttuce będzie
zajęta. Poza tym, Goten, musiałbyś najpierw zapytać Chi-Chi o zgodę.
-
Zgodę na co? – Żona Goku, której mottem życiowym była stała czujność, wstała zaraz od stołu i pochwyciła swoją najmłodszą pociechę w
żelazny uścisk.
-
Chcielibyśmy polecieć z Ttuce na Vegetasei – wymamrotał Goten, patrząc na matkę
wielkimi oczami i z wyrazem twarzy, który na pewno podpatrzył u ojca proszącego
o kolejną dokładkę. – Mogę?
-
A Ttuce nie będzie miała nic przeciwko? – Chi-Chi uniosła brwi i spojrzała na
Saiyankę przenikliwie. Ta tylko wzruszyła ramionami.
-
Poradzę sobie z dwójką dzieciaków…
-
Właśnie tej odpowiedzi się obawiałam. – Chi-Chi podparła się zdecydowanie pod
boki. – Piccolo! Lecisz z nimi.
-
Słucham?! – Dobiegł ich krzyk z korony ogrodowego drzewa. Po chwili Nameczanin
wyłonił się spomiędzy gałęzi i zeskoczył na ziemię w towarzystwie kilku
strząśniętych przez jego pelerynę liści.
-
Czyżbyś dorabiał po godzinach jako niańka do wynajęcia? – Ttuce uśmiechnęła się
do niego drwiąco.
-
Ufam mu, jeśli chodzi o opiekę nad dziećmi. Ma w tym większe doświadczenie niż
mój mąż. – Chi-Chi poprawiła Gotenowi ubranie i wyłowiła kilka ździebeł trawy z
jego bujnej czupryny. – Ale najdalej za trzy dni masz być z powrotem w domu!
Czy to jasne, młody człowieku?
Goten
pokiwał gorliwie głową, a Trunks prawie wlazł mu na plecy z ekscytacji. Ttuce
przeciągnęła się jak kot i powąchała materiał tuniki. Śmierdziała tytoniem i
sake, w przeciwieństwie do Vegety, który zdawał się wyjść przed chwilą prosto z
żurnala. Zaczęła się wachlować ogonem. Nadal nie czuła się zbyt dobrze.
-
Jedna osoba więcej nie zrobi mi różnicy, Namek może lecieć. Ale musimy wyruszyć
od razu. Vegeta, kiedy ty planujesz się pojawić? Nie żebym cię poganiała, ale
twoi doradcy na pewno będą o to pytać.
-
Powiedz, że wrócę w odpowiednim momencie. Nie za późno i nie za wcześnie, jak
na króla przystało – parsknął, a Bra roześmiała się głośno i złapała go za nos.
Ttuce
skinęła głową i schwyciła wiercących się wokół niej chłopców za materiały
koszulek. Potem poinstruowała Piccolo, żeby położył dłoń na jej ramieniu i
teleportowała ich z powierzchni planety, zanim Chi-Chi czy Bulma zdążyły
rozpocząć przemowę pożegnalną lub udzielić dzieciom ostatniej lekcji dobrych
manier. Żadna z nich nie miała też czasu wyrazić niezadowolenia z powodu
zaistniałej sytuacji, bo gdy tylko czwórka wojowników zniknęła z ogrodu, zaraz
pojawił się w nim ktoś inny.
-
Patrzcie państwo, kto wreszcie raczył zaszczycić nas swoją obecnością! Gdzieś
ty był?! – Chi-Chi ruszyła w stronę męża z bojową miną i wybitnie
niemałżeńskimi zamiarami, ale Vegeta złapał ją zaraz za ramię i zatrzymał nim
podeszła zbyt blisko.
Twarz
Kakarotto wykrzywiał grymas, który w zamyśle miał zapewne być zimnym uśmiechem.
Mięśnie jego twarzy zdawały się jednak nie chcieć z nim współpracować, przez co
wyglądało to groteskowo. Goku nigdy nie obnosił się z taką miną i teraz
sprawiał wrażenie ofiary jakiegoś nieudanego eksperymentu plastycznego.
-
Idźcie do domu – polecił sucho Vegeta, podając Bulmie ich córkę. – Ciebie też
to się tyczy, kobieto. – Szturchnął Chi-Chi i wyminął ją, idąc na spotkanie
przeciwnika.
Pozostali
goście zdążyli się już zorientować, że coś jest nie tak i z głębi ogrodu z
niepokojem obserwowali rozwój wydarzeń. Vegeta szedł z wzrokiem utkwionym w
Kakarotto i stopniowo rejestrował wszystkie zmiany w jego postawie i aurze.
Mężczyzna jeszcze nawet nie otworzył ust, a już różnica między nim i Goku
wydawała się być kolosalna. Vegeta zatrzymał się metr przed młodszym
Saiyaninem.
-
Czekałem na ciebie, Kakarotto. – Skrzyżował ręce na torsie, a drugi mężczyzna
uniósł brwi. Jego nozdrza poruszyły się jak u zwierzęcia.
-
Naprawdę? – wymruczał. Jego głos był teraz dużo głębszy i ochrypły, zupełnie
jakby przez ostatnią noc wypalił co najmniej kilka paczek papierosów.
-
Ttuce domyśliła się, co się z tobą dzieje. A ja zaczynałem się już martwić, że nigdy
się nie pojawisz – wyjaśnił beznamiętnie. Kakarotto milczał przez chwilę, a
jego chłodne oczy studiowały uważnie twarz Vegety.
-
Chcesz mi powiedzieć, że wiedzieliście o wszystkim i że nie zrobiliście nic, by
to powstrzymać? – Zaśmiał się w ten niepokojący, pusty sposób. – Wy głupcy…
-
Vegeta, on czym on mówi? Co się dzieje?
-
Idź do domu, kobieto – syknął, odganiając zaniepokojoną Bulmę od siebie. –
Tutaj zaraz zrobi się niebezpiecznie.
-
O tak, uciekaj do domu. Póki go jeszcze masz. – Ciało Kakarotto otoczyła
czerwona aura.
Nim
ktokolwiek zdążył zareagować, wystrzelony przez niego pocisk ki wysadził połowę
Capsule Corporation w powietrze. Ogród momentalnie wypełniły krzyki i fontanna
ostrych odłamków, sypiących się z dachu i okien. Czarny dym poszybował prosto
do nieba. Vegeta skulił się na ziemi, ciałem osłaniając Bulmę i Brę. Całą
trójkę otoczyła niebieska łuna jego energii, rozkładając się nad ich głowami
niczym parasol. Gohan uniósł się w powietrzu, trzymając na rękach zszokowaną i
nieco przyprószoną tynkiem Chi-Chi.
-
Ojcze, oszalałeś?! – krzyknął drżącym głosem.
-
Zamknij się, nie jestem tu dla ciebie. Wejdź mi w drogę, to cię zabiję. –
Kakarotto przybrał bojową pozę i uśmiechnął się przerażająco. – Przyszedłem po
mojego króla.
Vegeta
upewnił się, że jego rodzinie nic nie jest, po czym wstał z ziemi i momentalnie
przemienił się w Super Saiyanina pierwszego poziomu.
-
Zapłacisz mi za to! – ryknął i rzucił się na niego, przymierzając do zadania
pierwszego ciosu.
Nie
zdążył. Kakarotto w swojej trzeciej transformacji z impetem wbił pięść w jego
brzuch. Już to wystarczyło, by wyrwać mu oddech z piersi i posłać go w jedną z
ocalałych ścian Capsule Corp., która w wyniku uderzenia zawaliła się niczym
domek z kart.
-
Vegeta! – krzyknęła Bulma, rwąc się do niego, ale Yamcha powstrzymał ją i
odciągnął w bezpieczniejsze miejsce.
Vegeta
wygrzebał się spod gruzowiska i wypluł krew, która zgromadziła mu się w ustach.
Jego złota aura drżała z wściekłości. Kakarotto unosił się nad nim i uśmiechał
z dziką satysfakcją. Długie włosy skrzyły się w promieniach słońca, a
pozbawiona brwi twarz była dużo bardziej przerażająca niż zwykle. Wyglądał jak
mściciel i wysłannik piekieł, a nie jak heros, którego kochała cała Ziemia.
-
Dalej, mój królu – zamruczał niemal uwodzicielsko. – Wstawaj. Myślę, że
czekałeś na ten dzień z taką samą niecierpliwością, co ja. Wreszcie pokażę ci,
gdzie jest twoje miejsce.
Vegeta
wrzasnął i przeszedł na drugi poziom Super Saiyanina. Oto miał to, czego zawsze
chciał – prawdziwą walkę z Kakarotto, bez jakichkolwiek zahamowań. I nawet nie
musiał dzielić jej z Ttuce. Tylko dlaczego nie potrafił się tym cieszyć?
-
Jeśli pozwolisz, to zmienimy miejsce pobytu. – Zacisnął pięści i odbił się od
podłoża, wznosząc na jego wysokość.
-
Nie. Nie pozwolę! – Kakarotto nagle był tuż przy nim i od dołu zdzielił go
pięścią w brodę, tym samym posyłając jeszcze wyżej w powietrze.
Vegetę
oprócz ostrego bólu, dławiła także złość. Wszystko wskazywało na to, że znów
dostanie manto od tego pajaca i to na oczach tłumu. Otoczył się buchającą energią
i skupił, tym razem gotów na kolejny atak. Odbił wrogi cios i sam trafił
Kakarotto w policzek. Przeciwnik roześmiał się i złapał go za zaciśniętą pięść,
praktycznie miażdżąc ją w swoim uścisku.
-
Bardzo dobrze! Widzę, że uczysz się na błędach. Żeby przeżyć, będziesz musiał
poświęcić mi pełnię swojej uwagi. Dlatego przestań myśleć o tych ziemskich
miernotach i walcz. Jeśli tak bardzo cię rozpraszają, to zaraz ich zlikwiduję.
Vegeta
od razu wyczuł, do czego to zmierza. Wyrwał się z jego rąk, zostawiając mu w
dłoni strzępy rękawicy i runął w dół, w ostatniej chwili zbijając nogą pocisk
energii, który mknął prosto w stronę Yamchy, Bulmy i Bry.
-
Uciekajcie stąd, do kurwy nędzy! – wrzasnął, czując jak wrząca ki masakruje mu
stopę. – Mam wam kupić bilety na samolot?!
-
Koncentracja, Vegetko! – Kakarotto pojawił się nad nim i złączonymi pięściami
uderzył go w splot słoneczny.
Vegeta
z hukiem wbił się w ziemię, a ogród wreszcie opustoszał, gdy goście uciekli w
popłochu. Saiyanin po chwili uniósł się na drżących rękach, w bólach
wygrzebując z powstałej przy upadku dziury. Na jego zaciśnięte dłonie padały
krople potu. Nie mógł w to uwierzyć. Ten Kakarotto zupełnie odbiegał od wizji
Ttuce. Dawny Goku zdawał się całkiem zniknąć z obiegu, pozostawiając po sobie
jedynie jakiegoś żądnego krwi potwora. Kakarotto posiadał jego wspomnienia, a
mimo to nie miały one na niego żadnego wpływu. Był gotów wymordować swoją
własną rodzinę i zniszczyć wszystko, co napotkał na drodze. A na dodatek ciosy
Super Saiyanina trzeciego poziomu były tak potworne, że Vegeta z trudem je
wytrzymywał. To mogło oznaczać tylko jedno…
-
Wiem o czym myślisz, Vegetko. Goku trenował z tobą pod tą postacią, ale nigdy
nie użył pełni mocy. Co więcej, ten bałwan uważał, że jeśli będzie cię w ten
sposób drażnić, to może w końcu doprowadzi do twojej transformacji. Chciał ci
pomóc. – Kakarotto wylądował z przytupem obok, a Vegeta podniósł się z ziemi,
warcząc ze złości. – Ja też chcę ci pomóc.
-
Udać się na drugi świat, zauważyłem! Ale nie myśl, że ci się to uda. – Vegeta
kulał. Nie wiedział co dokładnie stało się z jego stopą. Nie miał nawet czasu
na nią zerknąć. – Jestem królem wszystkich
Saiaynów! Taki wypierdek mamuta jak ty nie stanowi dla mnie żadnego
wyzwania. Możesz się więc udławić tą swoją pseudo-litością i dobrymi chęciami!
-
Nie bądź taki melodramatyczny. – Kakarotto zacmokał, potrząsając bujną grzywą i
skrzyżował ręce na torsie. – Nie zapominajmy, że to właśnie dzięki litości w
ogóle tutaj dzisiaj jesteś. Gdyby nie ona, zginąłbyś przed laty z ręki Krillana.
– Vegeta aż się zapowietrzył. To był cios poniżej pasa. To był cios prosto w
jego dumę. – Weź kilka głębokich oddechów, odpocznij sobie, a potem przejdziemy
do rzeczy. Tak naprawdę nie chcę i nie muszę cię zabijać. To prawda, jesteś
moim królem. A poza tym, nie oszukujmy się, zawsze liczyliśmy się tylko ty i
ja. Reszta robiła za sztuczny tłum. Chcę dalej utrzymywać nasze relacje, tylko
najpierw muszę wbić w ciebie
posłuszeństwo.
-
Możesz próbować! – Vegeta wyszczerzył na niego zakrwawione zęby i prawie zaczął
toczyć pianę z ust, jak pies chory na wściekliznę. – Skoro już się tak
rozgadałeś, to powiedz mi, ta elokwencja przypadła ci w udziale dopiero teraz,
czy Goku zawsze tylko grał głupiego?
On stał w kolejce po żarcie, gdy rozdzielali mózgi, a ty w kolejce po mózg, gdy
rozdzielali zdrowy rozsądek?
-
Goku zataił przed wami wiele rzeczy, ale akurat ty powinieneś był się tego
domyślić. – Kakarotto zmrużył oczy, patrząc na niego tak intensywnie, jak tylko
może spoglądać drapieżnik na zagonioną w kozi róg ofiarę. – Istnienie całego
świata spoczywało na jego barkach. Żył z myślą, że jeśli polegnie, to wszystko
pójdzie na marne. Z tym, przez co przeszedł i co zobaczył w trakcie swojej
egzystencji, ciężko było od niego oczekiwać, by znosił to ze stoickim spokojem.
Postanowił więc zasłonić się beztroską, żeby nie musieć myśleć o tych
wszystkich okropnościach, których doświadczył i które wciąż na niego czekały.
Gdyby tego nie zrobił, byłby równie zgorzkniały, co i ty. – Rozłożył ręce w
zapraszającym geście i uśmiechnął się kpiąco. – Ja jestem inny. Ja nie muszę
się martwić dobrem tej planety. Nie mi będzie to spędzać sen z powiek.
-
Za dużo gadasz! – Vegeta znów przeprowadził atak, zamierzając się pięścią na
szczękę Kakarotto i po raz kolejny jego cios został przechwycony.
Starli
się na ziemi. Nawet gdy się nie przemieszczali, ich aury siały spustoszenie
wokoło, wzburzając podłoże, wyrywając roślinność i przewracając wszystko, co
jeszcze stało na swoim miejscu. Kakarotto trzymał go za pięści i uniemożliwiał
ponowne wyrwanie się, a wyładowania elektryczne, które mu towarzyszyły,
atakowały ciało Vegety ławicami, jakby posiadały wolną wolę.
-
Jakie to uczucie na własne życzenie stracić jedynego przyjaciela? – Oczy
Kakarotto błyszczały z rozbawienia. – Bo nikt nie życzył ci tak dobrze jak on.
-
Zamknij się! – Vegeta trzasnął go głową w czoło i tym razem udało mu się
zamroczyć przeciwnika na tyle, by móc odskoczyć na bezpieczną odległość.
Zachwiał się, gdy wylądował na rannej nodze, a Kakarotto wierzchem dłoni starł
krew spływającą mu po nosie. – Gówno mnie obchodzi co masz mi do powiedzenia!
Zniszczyłeś mój dom i zagrażasz mojej rodzinie! Ciało Goku czy nie, zamorduję cię z przyjemnością!
-
Naprawdę w to wierzysz? – Z gardła Kakarotto wyrwał się paskudny rechot. – Nie
bądź naiwny. Jedynie co robisz, to od lat odgrażasz się, że go zabijesz, ale na
tym odgrażaniu się kończy. Rzucasz słowa na wiatr jak dziecko, Vegetko. Jesteś
żałosny. Goku też się tobą znudził – tymi pogróżkami, pustymi sloganami i
tytułami, które nic nie znaczą. Gdybyś był prawdziwym mężczyzną, to chociaż
spróbowałbyś wcielić je w życie i umarł z honorem. Raz, a dobrze…
Vegetę
zalała krew. Otaczająca jego ciało energia eksplodowała na nowo, topiąc ogród i
ruiny domu w złotym świetle. Kakarotto uśmiechnął się z satysfakcją, słysząc
wrzask czystej furii, który wyrwał się z piersi przeciwnika. Granica między
Kakarotto i Goku zaczęła zanikać w oczach Vegety. Teraz widział już tylko
swojego odwiecznego wroga i źródło wszystkich największych upokorzeń, jakich
doznał w ciągu życia.
-
Ten, który pozwolił na mój powrót do tego ciała, wyjaśnił mi dlaczego twoja moc
jest taka ograniczona i dlaczego zawsze byłeś o dwa kroki za Goku. –
Przekrwione oczy Vegety natychmiast odnalazły jego, ale wściekłość nie
pozwoliła mu na wykrztuszenie choćby słowa. – Chodzi o twoją siostrzyczkę.
Jesteście bliźniętami, a przy takich ciążach często dochodzi do obumarcia
jednego z płodów i wchłonięcia go przez drugi. I właśnie tak powinna wyglądać wasza
historia. Ttuce miała się nigdy nie urodzić, a ty miałeś ją wchłonąć i przejąć
jej moc. Nie doszło do tego i zostałeś tylko z połową tego, co ci się należało.
Kiedy zrozumiesz już, że nie warto ze mną walczyć, zabiję Ttuce, a ty w pełni
rozwiniesz swój potencjał. Wtedy wrócisz na Vegetasei jako pełnoprawny król, a
ja… – Kakarotto sięgnął za siebie. Dało się słyszeć dźwięk dartego materiału.
Zaraz potem na wolność wydostał się złoty małpi ogon. – Ja zostanę bogiem.
Vegeta
dygotał, dysząc ciężko i zaciskając zęby dopóki nie odczuwał bólu. Rewelacje na
temat Ttuce uderzyły w niego z finezją i delikatnością tira dostawczego, ale
mimo to wciąż skupiał się na swojej świeżo podeptanej przez Goku i Kakarotto
dumie. Wściekłość jaka go ogarnęła mogła być porównywalna jedynie do tego, co
czuł, gdy po raz pierwszy przegrywał starcie z Wojownikami Z na Ziemi. Jego
zjeżony ogon wywijał młynki w powietrzu, zwiastując powrót szaleństwa.
-
Powtórzę to ostatni raz, ty chory skurwielu – wycedził. – Gówno mnie obchodzi
co masz mi do powiedzenia!
-
Ależ, nie musisz się tym teraz martwić! – Kakarotto się żachnął. – Jeszcze
zaczniesz słuchać. A zanim to nastąpi, chętnie się tobą zaopiekuję. Dam z
siebie wszystko, a potem zeskrobię cię z podłoża i podaruję ci szansę na przysięgnięcie
mi lojalności…
Vegeta
nie czekał aż skończy. Z największą szybkością na jaką mógł sobie pozwolić przy
odniesionych obrażeniach, odbił się od ziemi i zaatakował, celnym kopniakiem uszkadzając
Kakarotto nos. Większy Saiyanin odleciał w tył i ledwo utrzymał równowagę.
Posłał mu wściekłe spojrzenie, czując ciepłą krew ściekającą po wargach. Vegeta
zacisnął zęby i zaatakował po raz drugi. Wybił się w powietrze i złączonymi
dłońmi zamierzył się na jego głowę, ale Kakarotto zablokował cios. Starli się w
błysku świateł i huku wymienianych uderzeń, które krzesały iskry.
Na
jakiś czas wściekłość i rozbudzona na nowo nienawiść znieczuliły go na ból, i
pozwoliły na wysuwanie błyskawicznych ciosów. Atakował prawie na oślep, chcąc
rozszarpać Kakarotto na strzępy i zupełnie zapominając o taktyce. Teraz liczyło
się tylko trzeszczenie wrogich kości i coraz większa ilość krwi, rozsmarowana
na jego knykciach. W końcu ciało Vegety zaczęło jednak cierpieć już od samej
elektryzującej aury przeciwnika. Kakarotto zdawał się być zbudowany ze stali –
jego ciosy zdzierały skórę i gruchotały żebra.
Vegeta
po raz pierwszy w życiu doświadczał prawdziwej potęgi Super Saiyanina trzeciego
poziomu. Biorąc pod uwagę to, że Kakarotto był od niego silniejszy nawet w
swojej normalnej formie czuł, że nie ma z nim najmniejszych szans. I właśnie
dlatego walczył coraz zacieklej. Chciał, pragnął
zabić, tak jak przed laty. Kakarotto znał jego najczulsze punkty i wiedział
dokładnie, gdzie na dumie Vegety są rysy, w które należy uderzyć, by rozbić ją
w drobny mak. Vegeta musiał go zniszczyć, zanim do tego doszło. To była więcej
niż sprawa życia i śmierci.
Tymczasem
po drugiej stronie ruin budynku, Wojownicy Z podjęli decyzję o powrocie do
walczących. Gohan, Krillan, Yamcha i Tien byli pierwszymi, którzy stwierdzili,
że sprawa wygląda na tyle beznadziejnie, że jakakolwiek forma pomocy może być
Vegecie na rękę. Bulma nie potrafiła powstrzymać łez napływających do oczu. To
co obecnie przedstawiał sobą Goku napawało ją takim przerażeniem, że ledwo
trzymała się na nogach. Ręce drżały jej jak w febrze, gdy przeszukiwała
kieszenie ogrodniczek w poszukiwaniu kluczyków.
-
Kobieto, ogarnij się! – Osiemnastka spoliczkowała ją na tyle delikatnie, by nie
skręcić jej karku i na tyle porządnie, by Bulma rzeczywiście się otrząsnęła. –
To nie czas na histerię! Pakujcie się do samochodu i zjeżdżajcie stąd czym
prędzej! W razie potrzeby będę was osłaniać.
To
powiedziawszy zostawiła Marron pod opieką Videl i pobiegła za mężczyznami.
-
Ja też idę – oświadczyła Gine, przytrzymując przycisk na scouterze. – Jestem
Saiyanką i nie opuszczę pola walki. Dowiem się co się dzieje z moim synem. –
Skinęła zgromadzonym głową i udała się za Osiemnastką.
Bulma
wzięła głęboki oddech i zachęciła swoich rodziców do zajęcia miejsc w
samochodzie. Nie chciała ryzykować tego, że Goku postanowi nagle postrzelać do
ich samolotu. Oprócz państwa Briefs (wraz z kotem) do środka zapakowano
wszystkich mieszkańców chaty Genialnego Żółwia i oczywiście ciężarną Videl,
która teraz trzymała zdezorientowaną Marron na kolanach.
-
Wskakuj, Chi-Chi, zmieścisz się jeszcze. – Bulma otarła czoło dłonią. Co jakiś
czas dobiegały ją pełne bólu wrzaski Vegety, które godziły prosto w serce i
wwiercały się w mózg. Jego cierpienie odbierało jej zdolność logicznego
myślenia. Skóra twarzy kobiety była gorąca, podczas gdy reszta ciała sztywniała
z zimna.
-
Nie jadę. – Chi-Chi spojrzała w stronę tego, co niegdyś stanowiło piękny ogród,
a obecnie pole bitwy. – Jestem wojowniczką, której mąż właśnie oszalał i
zagroził, że zabije ich syna. Nie zostawię ich tam.
Bulma
przygryzła dolną wargę i pokiwała głową. Ostatni raz przytuliła zapłakaną Brę i
podała ją swojej matce.
-
Jedźcie bezpiecznie. – Ścisnęła dłoń ojca. – Jest jeszcze coś, co mogę zrobić.
Nie odejdę dopóki wiem, że mogłam się im przydać.
Kiedy
samochód wytoczył się wreszcie na zapełnioną gapiami ulicę, a Bulma została
wraz z Chi-Chi u stóp zrujnowanego domu poczuła, że właśnie wypuściła z rąk
kamizelkę ratunkową. Panika znów zaczęła się rozpychać w jej gardle. Jedno
spojrzenie na Chi-Chi wystarczyło, by stwierdzić, że ta jest w pełni opanowana;
twarz i głos kobiety były łagodne jak nigdy, a w oczach zamiast wściekłości i
strachu malowała się ponura determinacja.
-
Rób co musisz. I uważaj na siebie. – Chi-Chi objęła przyjaciółkę i przytuliła
ją mocno. Bulma miała wrażenie, że tym uściskiem wydusza z niej to tępe
przerażenie i przekazuje część swojego spokoju.
Chwilę
później rozstały się: Chi-Chi ruszyła za pozostałymi wojownikami w stronę
miejsca, w którym Vegeta toczył nierówną walkę z przeznaczeniem. Bulma
natomiast, na chwiejnych nogach, udała się w głąb ruin domu, wprost do piwnicy.
Drogę do ukrytego w niej laboratorium torowały bloki betonu i porozrywane
kable, które poruszały się na ziemi niczym plujące iskrami prądu węże. Ze
zniszczonych rur wypływała woda, wlewając się do jej kapci i szykując na nią
śmiertelną zasadzkę. Z każdym krokiem Bulma miała coraz większe wrażenie, że
odbywa swego rodzaju drogę krzyżową, za którą krew przelewa Vegeta.
Żadna
z kobiet nie wiedziała, że właśnie widziały się po raz ostatni.
Misja spektakl zakończona sukcesem. Dziękuję tym, którzy trzymali kciuki. <3 Rozdział powstawał w asyście gorączki i nieocenionego kataru.
Zaraz zaraz co !? Jak to Chi-Chi i Bulma będa się widziały po raz ostatni, nie możesz ich kurde blaszka uśmiercić, to że kiedyś tam Majin Buu ich zabił, nie znaczy że mają umierać na stałe. No i proszę, Raditz X Ttuce, ciekawie by było, ale jednak był miernotą i za to świr z niego niezły. Czekam na dalsze reakcje i chcę wreszcie dokładny opis tego ów jegomościa, który zmienił Goku w potwora :D
OdpowiedzUsuńZ poważaniem
Kenzuran Blade River :)
Jesteśmy już prawie w połowie historii. Najwyższa pora zacząć zabijać, buhaha. *evil grin*
UsuńJeśli mam być wredna, nie wredna, troskliwa (panująca nad idealnością opowiadania) pozwoliłam sobie zaznaczyć minimalne literówki, byś mogła je sobie poprawić (w miarę możliwości) i cieszyła się nienagannym stylem. W sumie mogłabym powiedzieć idealnym. Tak, moja droga, jestem zakochana w treści :D
OdpowiedzUsuń1. Literówka :Powinnam cię zabić baz zadawania jakichkolwiek pytań. Nie muszę tłumaczyć? bez, zamiast baz.
2. Rzucasz słowa na wiatr jak dziecko kwiaty. Nie powinno być kwiatów? Są dzieci kwiaty? :D No chyba, że o czymś nie wiem.
Przejdę jednak do fabuły, treści i... ect.
Jak wspomniałam, a na pewno wspomniałam ( nie będę sprawdzać wyżej) Twoje pismo, podkreślam po raz kolejny, jest świetne i nie widzę tu gorączki i kataru, a może właśnie dzięki temu ta notka jest taka ociekająca emocjami pożądanymi!! Jestem zafascynowana scenką naturalności jaką przedstawiłaś w domu Bulmy. Dialogi były jak trzeba i postawa bohaterów występujących w tym akcie. Vegeta był po prostu jak do rany przyłóż, a zarazem z taką właśnie naturalnością wszystko odegrał. Mistrzostwo! Jednak zanim to się napatoczyło na moje oczy pojawiła się myśl Ttuce i jej tekst: "Dlaczego, do licha, nie ożywiłaś Raditza za pomocą kryształowych kul?" To pytanie zadawałam sobie sama, zadałam je również Tobie :D
Jeśli chodzi o dalszą część, bezczelność i wulgarność w każdym stopniu u Kakarotto (ja nie wiem co za debil wymyślił mu takie imię xD, Akira na głowę upadł ) opisy walk, które ubóstwiam właśnie w tym anime były nad wyraz piękne! Dosłownie ubolewam, że moje mają mizerną statystykę, choć niejednokrotnie "słyszałam", że są bardzo dobre, ale jednak mam wrażenie (wrażenie??? wtf) że są o niebo lepsze ;) No nie mogę się do niczego doczepić, nawet jakbym bardzo chciała (Ciesz się, Killall, znalazłaś jakieś literówki, bucku :D ) I ten tekst Veggiego! Aż japa się cieszy - "Taki wypierdek mamuta jak ty". Uśmiałam się, nie ma co. I jeszcze ten motyw w opisie! Przytoczę: Oprócz państwa Briefs (wraz z kotem)!!!! No kochana, tyś pomyślała o mnie czy co? Za te futrzaki, których nie mogłam wybaczyć? Kota, wzięli kota!! Kotek RULEZ :D Tyle nieszczęścia w tym opowiadaniu, a tyle radości na gębie podczas czytania, niesamowite ;D
Ps. Dobrze, że chłopcy zniknęli w porę, Chi-Chi i Bulma przynajmniej o nich martwić się nie muszą. A i jeszcze ten tekst... Ciekawa jestem która z nich umrze. Wiem, jestem przekonana, że jedna z nich przeżyje, na pewno. Teraz tylko muszę obstawiać do dobrym zastanowieniu się, którą uśmiercisz. Tylko dlaczego sądzę, że jest nią Chi-Chi? Może dlatego, że Kakarotto, nie jest jej mężem.
Pozdrawiam :*
ale sie kuzwa rozpisalam. :P
UsuńPoprawione! <3
UsuńNo i jeszcze ten gif co mi pierdykłaś! Zapomniałabym go skomentować, to byłoby niegrzeczne! ;) Uśmiałam się jak dziecko ;)
OdpowiedzUsuńKochana Nocebo!
OdpowiedzUsuńWybacz, że dopiero teraz zostawiam tutaj komentarz. Wcześniej nie mogłam komentować Twoich wpisów, bo mój głupi smartfon odmawiał mi posłuszeństwa, :/ a uwierz mi, czytam Twoje opowiadanie już od baaardzo dawna. Tak czy siak wiedz, że jestem twą wierną czytelniczką. ;)
Co do rozdziału, to najbardziej podobała mi się retrospekcja Ttuce & Raditz, choć myślałam, że będzie nieco dłuższa. :P
A jeżeli chodzi o Kakarotto...mam nadzieję, że nie pozabija wszystkich, i że stanie się z powrotem dawnym "Songo". Oby Vegeta solidnie skopał mu dupsko. ;)
Pozdrawiam. :*
Rozdzial swietny. Biedny Songo co z nim zrobilas ?! :D i co chcesz zrobic z bulma albo chi chi, powiedz ze chi chi bo jej nie trawie :p czekam na nowy rozdzial :D a i szkoda mi Vegety jego duma nieco ucierpiala ... :P
OdpowiedzUsuńNo wiem, biedny Veggie znowu dostał po piórach (i fizycznie i werbalnie). Ale jeszcze z nim nie skończyłam. :D Kakarotto jeszcze trochę poszaleje.
UsuńJa tego całkowicie nie neguję, po prostu nie jestem przekonana do dobrych intencji większości z tych, którzy w pierwszym komentarzu reklamują się na czyichś blogach, zwłaszcza bez przeczytania opowiadania ;). Oczywiście, dlatego nie poprawiałam początkowych rozdziałów, pomimo ich kompromitującego poziomu. Kiedy zakończę opowiadanie, wtedy będę poprawiała... Nie, właściwie to pisała na nowo, o ile znajdę na to chęć i czas. Aktualnie muszę skupić się na dokończeniu właściwej historii.
OdpowiedzUsuńPokazało mi 9 obrazków i musiałam wybrać te, na których była pizza, chleb czy po prostu samo jedzenie ;p I niestety nie zostało wyłączone :(
Pozdrawiam,
Sylwek
Nie ma za co. ;) Rzeczywiście, blogspot jest strasznie nieposłuszny. :/
OdpowiedzUsuńNawet nie wiesz jak się cieszę, że będzie więcej retrospekcji o T&R. Mam nadzieję, że Ttuce go wskrzesi, bo byłoby to bardzo ciekawe. :) Dla mnie mogliby się nawet hajtnąć, a co! XD
Cóż, sama jeszcze nie wiem kiedy dodam nowy rozdział. Pewnie za kilka dni. Mogę zdradzić, że na pewno będzie dłuższy niż poprzednie.
Buziaxy! :*
Witaj :)
OdpowiedzUsuńNa początku chcę podziękować, że zechciałaś się zapoznać z moją twórczością, każdy czytelnik DB w dzisiejszych czasach jest naprawdę na wagę złota, a tym bardziej dla mnie kiedy moja wena ostatnimi czasy omija mnie szerokim łukiem.
Kiedyś w sieci było dość sporo opowiadań o Marron, kojarzonej zazwyczaj z Trunksem, a ja wpadłam na ten pomysł po stworzeniu opowieści o Kuririnie i C18. To jest jej naturalne przedłużenie. Nienawidzę banałów, dlatego postaram się nie szczędzić wam wrażeń, ani zaskakujących zwrotów akcji. Wiadomo, że nie wszystko można utrzymać w tym klimacie, ale postaram się to jakoś sprytnie łączyć. Żadnych szczegółów odnośnie moich postaci nie będę zdradzać :).
Killall polecała mi Twój blog jako godny przeczytania, dlatego niebawem zapoznam się z historią, którą tutaj tworzysz i na pewno zostawię coś po sobie :).
Dziękuję i pozdrawiam,
S.