Od
samego początku ten dzień nie należał do dobrych, a teraz wszystko wskazywało
na to, że przed porą obiadową stanie się jeszcze gorszy. Ttuce zgrzytnęła
zębami obserwując, jak jej armia w bólach odpiera ataki buntowników. Kosmiczni
Wojownicy byli w stanie uporać się z Piratami, którzy pochodzili ze słabszych
ras i polegali głównie na działach ręcznych i broni laserowej, ale przeszkoleni
Ranidowie stanowili dla nich mur nie do przebicia. Walczący ścierali się na
ziemi i w powietrzu, godząc w siebie pociskami i wymieniając miażdżące kości
ciosy. Mimo zaciekłości i wrodzonego instynktu, który kierował nimi w walce,
Saiyanie znajdowali się na przegranej pozycji. Gdy zostali już z Ranidami sam
na sam, przeszli w defensywę, umykając przed ich magicznym oddechem i losem
mrożonek.
Ttuce
stała z ramionami skrzyżowanymi na piersi i raz za razem uderzała stopą w
piaszczyste podłoże. Zmarszczone brwi podkreślały jej zniecierpliwienie i
irytację, a wargi zaciskała w cienką linię. Wyglądała jakby ktoś podsunął jej
do wylizania miskę po occie. Przywódca Ranidów również nie uczestniczył w
walce, tym samym dając do zrozumienia, że dla niego jedynym godnym uwagi celem
jest Ttuce. Spoglądał na nią z drugiego końca pola bitwy, a pełen zadowolenia
uśmiech tańczył na jego ustach, podczas gdy ścierającym się z Ranidami Saiyanom
kończyło się szczęście. Mimo starań i zajadłości, ogoniaste istoty stopniowo
przemieniały się w sople lodu i roztrzaskiwały przy upadku z wysokości na
ziemię.
-
Dość tego – warknęła Ttuce, gdy z jej ludzi przy życiu pozostał już tylko
jeden, a liczba Ranidów wcale się nie zmniejszyła.
Wrzasnęła
i wyzwoliła z siebie płomienistą aurę, przemieniając się w Super Saiyanina.
Powietrze wokół zaczęło iskrzyć, a jej oczy wypełniły się światłem. Wycelowała
rękę w walczących. Potężna wiązka energii porwała w objęcia wszystkich z nich,
zabijając na miejscu bez względu na to komu służyli. Ttuce doszła do wniosku, że
przeceniła Kosmicznych Wojowników. Na tym poziomie mocy byli dla niej
bezużyteczni.
Kiedy
piach i dym wreszcie opadły, oczom Ttuce ukazała się koleina w ziemi i
oczywiście dowódca rebeliantów, który tylko sobie znanym sposobem uniknął
uderzenia. Unosił się w powietrzu, spoglądając na nią z tym samym kpiącym
uśmiechem na ustach. Podmuch wiatru poruszał krawędziami jego bandany i
rozwiewał spopielone atakiem Ttuce szczątki ciał.
-
Zabiłaś jednego ze swoich. Naprawdę uważasz, że jesteś w pozycji, żeby odrzucać
jakąkolwiek pomoc?
-
Naprawdę uważasz, że jesteś w pozycji, żeby mi grozić? – sarknęła, ponownie
otaczając się buchającą energią.
Wtem
ziemia pod jej stopami zaczęła drżeć, a Ttuce rozejrzała się wokoło,
zaskoczona. Nie wyzwoliła w sobie wystarczająco dużo mocy, by wywoływać taką
reakcję w środowisku. Nie przypominała sobie też, żeby z raportu Piratów na
temat Sands wynikało, że tego typu wstrząsy są tu naturalnym zjawiskiem.
Przywódca Ranidów roześmiał się głośno.
-
Zdziwiona? Na twoim miejscu sprawdziłbym odczyty ze scoutera.
-
Nie mów mi co mam robić! – Ttuce posłała mu mordercze spojrzenie numer siedem,
które zwykle rezerwowała dla tych, którym wyjątkowo śpieszno było na spotkanie
z wielkim Enma Daiō i którym osobiście fundowała bilet na podróż w jedną
stronę.
-
Ja ci tylko dobrze radzę.
-
Udław się.
-
Jak dziecko, słowo daję. – W jego głosie pobrzmiewała protekcjonalność.
Ttuce
obróciła przekleństwo na języku i obiecała sobie, że zamorduje tego
żabo-podobnego stwora w najmniej humanitarny sposób jaki zna. I żadna
zamrażająca technika jej przed tym nie powstrzyma, o nie! Trzęsienie ziemi nie
ustawało, a na dodatek zdawało się przybierać na sile i częstotliwości. Ttuce
przeanalizowała wszystkie informacje na temat planety Sands, jakie ostały się w
jej głowie, i skończyła z niczym. Nadal nie wiedziała co się dzieje, więc z
braku innych opcji uruchomiła scouter. Satysfakcja widoczna na twarzy mężczyzny
doprowadzała ją do szału, a informacje, które wyświetliły się na szkiełku
urządzenia tylko dolały oliwy do ognia.
-
Przygotowałem Sands na twoje przybycie. Jak widzisz, jej jądro jest już
porządnie nadszarpnięte i każdy wzrost w promieniowaniu czy natężeniu energii
może doprowadzić do wybuchu. Jeśli zechcesz walczyć w formie Super Saiyanina,
to oboje wylecimy w powietrze zanim krzykniesz za planetę Vegeta!, czy jaką inną bzdurę.
Ttuce
spojrzała na niego cierpko i stłumiła swoją moc, wracając do pierwotnej
postaci. Jej włosy rozjaśniły się i opadły, a czerwona aura zniknęła. Ziemia
drżała jeszcze przez chwilę jak wstrząśnięta szarpnięciem galareta, ale
stopniowo uspokajała się, aż w końcu całkiem znieruchomiała. Triumfujący
przeciwnik wylądował naprzeciwko Ttuce z rękami założonymi za plecami.
-
Jak się nazywasz? – spytała.
-
Czyżbym okazał się wart zapamiętania? Potraktuję to jako komplement. – Zaczął
się do niej zbliżać spacerowym krokiem. – Na imię mi Phylax.
-
Hm. – Ttuce przekrzywiła głowę. – Muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem.
Przyłożyłeś się do zorganizowania tego spotkania. W ramach uznania wygraweruję
twoje imię na nagrobku. – Przybrała bojową pozę i napięła mięśnie, na powrót
uwalniając drzemiącą w niej energię. – Z reguły tego nie robię, ale wyjątkowo
pochlebia mi takie oddanie sprawie.
Phylax
parsknął i zatrzymał się, pochylając w przód. Był gotów do ataku.
-
Stawiasz wszystko na jedną kartę, Ttuce.
-
Wręcz przeciwnie. W formie Super Saiyanina zdążę cię zabić i jeszcze zjeść
lunch, zanim ta nieszczęsna planetka eksploduje. Przeliczyłeś się – nawet bez
użycia energii ki mogłabym wprasować cię w ziemię. Po prostu potrwałoby to
trochę dłużej i było dla ciebie nieco bardziej bolesne – odparła od niechcenia.
-
Cieszę się, że oprócz poczucia humoru nie tracisz też hartu ducha. Jest jednak
jedna luka w twoim planie. A może nawet więcej niż jedna. Radziłbym rzucić na
nie okiem, póki masz na to jeszcze czas. – To powiedziawszy, uniósł palec
wskazujący do góry.
Ttuce
podążyła za nim spojrzeniem i aż cofnęła się o krok. Niebo było czarne od
rojących się na nim postaci. Armia buntowników, stworzona z przedstawicieli
niedobitek tych ras, którym Saiyanka najwyraźniej miała w przeszłości okazję
nadepnąć na odcisk, opadała falami na pole bitwy. Ttuce wpatrywała się w
nadciągających kosmitów, rejestrując ich obecność scouterem, a Phylax
wykorzystał jej rozproszenie i rzucił się na nią sam.
-
Wszystkich nas nie zdążysz zabić! – Ku swojemu nieszczęściu tymi słowami
zwrócił na siebie uwagę Ttuce. Saiyanka teleportowała się stamtąd w ostatniej
chwili, ledwo unikając zderzenia ze ścianą lodowatej mgły. Phylax zaklął, gdy
jego atak chybił i gwizdnął na pozostałych kosmitów. – Na pewno gdzieś tu jest!
Przeszukajcie cały teren! Pamiętajcie o czym wam mówiłem i miejcie oczy dookoła
głowy. Ona potrafi zamaskować swoją energię!
Ttuce
kontrolowała sytuację z pobliskiego domostwa, trzymając się nisko przy podłodze
i co jakiś czas zerkając pod naderwaną okiennicą na zewnątrz. Jej jedynym
towarzystwem był teraz martwy członek oddziału Piratów, rozciągnięty malowniczo
na środku salonu, który musiał zginąć podczas walki z rdzennymi mieszkańcami
planety. Scouter cały czas analizował obraz, odebrany przed teleportacją i
dostarczał jej informacji na temat ras, z których przedstawicielami miała do
czynienia. Ttuce westchnęła z irytacją i opuszkami palców pomasowała powieki.
Było tego zbyt wiele, by porządnie oszacować ryzyko i przypomnieć sobie
techniki, na jakie powinna uważać podczas walki. Każda rasa specjalizowała się
w czymś innym, a ona musiała się teraz zmierzyć z ponad setką kosmitów. Phylax
miał rację – w takiej sytuacji Ttuce na pewno nie zdąży ich wszystkich pokonać.
Prędzej dowódca Ranidów przerobi ją na kostki lodu do drinka.
-
Niech to wszystko szlag trafi. – Wystukała kod na scouterze i czekała na
połączenie, wysłuchując ciągnącej się w nieskończoność melodyjki. – Greip,
mógłbyś wreszcie dezaktywować to durne granie
na czekanie?
-
Uważam, że jest przezabawne, pani kapitan. – Twarz Frutanina pojawiła się w
małym kwadracie na szkiełku urządzenia. – W czym mogę pomóc?
-
Przede wszystkim ścisz głos. Oddział siedemnasty zdradził – wycedziła gniewnie.
– Tkwię dalej na Sands, ale nie jestem tu sama. Przesyłam ci obraz do analizy i
dane z odczytów planety. Jej jądro niedługo wybuchnie, a jeśli przejdę teraz
transformację, to tylko to przyspieszę. Sprawdź też co wiemy na temat
niejakiego Phylaxa. Pochodzi z rasy Ranidów i wyraźnie za mną nie przepada.
-
Odbieram – potwierdził i odgarnął z czoła lawendowy pukiel włosów. – Pani
kapitan, w związku z tą sytuacją zalecałbym natychmiastowy odwrót.
-
Właśnie się do tego przymierzam. Wyślij nową kapsułę, niech obierze trajektorię
na dane z mojego scoutera. Jeśli będę się przemieszczać, to automatycznie
podąży za mną – mówiła szybko, wciąż ważąc swoje szanse. – Teleportuję się poza
Sands i rozwalę ją z odległości, razem z tymi miernotami na jej powierzchni.
-
Doskonale, pani kapitan. A jeśli mogę spytać, to co się stało z towarzyszącymi
pani Saiyaninami?
-
Okazali się być dużo słabsi niż sądziłam – mruknęła niechętnie. – Ale pewnie
masz dokładnie te same odczucia po sprawdzeniu pozostałych…?
-
Niestety muszę to potwierdzić. – Skinął głową. – Spędziłem cały dzień na sali
treningowej i żaden z nich nie osiągnął zakładanego przez nas pułapu mocy.
-
Doprawdy potężna rasa wojowników. – Ttuce wywróciła oczami. – Rzygać mi się
chce.
-
Z naszych informacji wynika, że ta zbieranina, czyhająca na pani życie, to
luźna i nieoficjalna grupa, ale rzeczywiście gromadzi w sobie wszystkie te
jednostki, które w przeszłości odnotowaliśmy jako wrogie – zakomunikował
oficjalnie Greip, najwyraźniej będąc już posiadaniu nowych danych. – Phylax był
tym, który ich skrzyknął i który kreuje się na ich przedstawiciela, ale tak
naprawdę łączy ich tylko jedna rzecz.
-
A tą rzeczą jest zemsta na mnie. Jak oryginalnie.
Ttuce
przeturlała się pod oknem i dopiero wtedy stanęła na równe nogi. Dom sprawiał
wrażenie, jakby zbudowano go z sypkiego piasku. Podłoga uginała się pod jej
stopami i wydawało się, że przy najlżejszym podmuchu wiatru ściany rozsypią się
w perzynę. Ttuce podeszła do kamiennego stołu stojącego w jadalni. Na jego
blacie znajdowała się misa z różowymi owocami, które bardzo ją zaintrygowały.
Wszystkie apetycznie pachniały, a jej od dłuższego czasu burczało w brzuchu.
Wgryzła się zachłannie w skórę jednego z nich i przeżuła go z zastanowieniem.
-
Cholera, ale słodkie – mruknęła z pełnymi ustami. – W każdym razie to bardzo
cenna informacja na przyszłość, Greip. Nie są zgrani i w razie czego jeszcze to
wykorzystam. Wystarczy tylko wywołać odrobinę chaosu.
-
Chaos sam się wywoła. Według naszych obliczeń planeta eksploduje w przeciągu
następnych dwudziestu minut. Zaraz powinna pani odczuć…
-
Pierwsze objawy? Już je czuję. – Chwilę wcześniej ziemia zaczęła drżeć pod jej
stopami. Tym razem nie było zatrzymania tego procesu. Trwał i trwał, wzbudzając
w niej mdłości i zniechęcając do kontynuowania jedzenia. – Nic mnie tu już nie
trzyma. Muszę tylko…
Nagle
tknęło ją złe przeczucie. Jej dłoń powędrowała w dół i sprawdziła krawędzie
zbroi. Zaraz, przecież gdzieś tu powinna być, bo na pewno ją przywiązała…
Prawda?
-
KURWA MAĆ! – Trzasnęła pozostałościami owocu w ścianę, a sok z niego prysnął aż
na sufit.
-
Pani kapitan, sugeruję ściszenie głosu.
-
Zamknij się i łącz mnie z Ish! Co za dzień!
-
Tak jest, pani kapitan.
Ttuce
dopadła znowu do okna i wyjrzała na zewnątrz. Jak zwykle teoria, że pod
latarnią jest najciemniej, okazywała się sprawdzać w praktyce. Phylax krążył w
pobliżu, unosząc się nad ziemią i jak jastrząb próbując wypatrzeć ją z
powietrza. Pozostali rebelianci przeszukiwali budynki w dalszych rejonach
zniszczonego miasta. Twarz Ish pojawiła się w kolejnym kwadraciku obok twarzy
Greipa.
-
Pani kapitan?
-
Greip wprowadził cię już w szczegóły mojego położenia? – Kosmitka przytaknęła,
a Ttuce przeturlała się w głąb domu do miejsca, w którym leżały zwłoki jednego
z Piratów. Ściągnęła z jego ramienia działo ręczne, a następnie schwyciła za
leżącą obok broń laserową. Sprawdziła stan akumulatorów, a kiedy oba okazały
się być satysfakcjonujące, kontynuowała: – Opowiedz mi o AC-108 i BR27. To nowe
modele i jeszcze nie miałam okazji ich przetestować, a teraz będę musiała
zrobić z nich użytek.
-
Co? Dlaczego?! – wykrzykneła Ish, a Ttuce się skrzywiła.
-
Ciszej trochę, do licha ciężkiego. Chcesz, żebym ogłuchła?
-
Przecież plan zakładał odwrót!
-
Plan uległ zmianie. Muszę się dostać do mojej kapsuły, bo coś w niej
zostawiłam. Greip, odwołaj start nowej. Na razie nie będzie mi potrzebna. –
Usłyszawszy te słowa, Ish wytrzeszczyła na nią jeszcze bardziej swoje i tak już
wyłupiaste oczy.
-
Chyba nie…? Och, Ttuce, przecież tyle razy ci mówiłam, żebyś je przy sobie
nosiła! Jak mogłaś o nich zapomnieć?
-
Pani kapitan – upomniała ją.
Zamontowała działo na ręce i przeładowała je, wstając z klęczek. Broń
ograniczała pole manewru, więc na próbę wykonała kilka kolistych ruchów
obarczoną dodatkowym ciężarem kończyną. – Planeta wybuchnie czy nie, bez nich i
tak jestem martwa. Muszę je odzyskać. Dasz mi jakieś instrukcje, czy mam
obsługiwać ten sprzęt w ciemno? Tylko szybko, bo i tak coś za bardzo sprzyja mi
szczęście. Na pewno zaraz mnie tu znajdą.
-
Pani kapitan, czy mam poinformować o zaistniałej sytuacji króla Vegetę? –
wtrącił się Greip. – Na pewno chciałby…
-
Ani mi się waż! To tylko i wyłącznie moja sprawa.
Frutanin
taktownie zachował milczenie, a Ish zaczęła tłumaczyć obsługę obu rodzajów
broni. Ttuce słuchała jednym uchem, wyłapując najistotniejsze informacje, a
wzrokiem wodziła po pomieszczeniu szukając czegoś, co pomogłoby jej skupić
myśli. Nie zamierzała ryzykować bardziej, niż to było konieczne. Chciała
przeżyć i wydostać się z tej przeklętej planety w jednym kawałku. Utkwiła wzrok
w rozkwaszonym na piaskowej ścianie owocu. Palcami uderzała rytmicznie w kolbę
broni laserowej, którą zarzuciła sobie na ramię. Wprawiała się w bojowy
nastrój. W końcu nie była to najgorsza sytuacja, w jakiej kiedykolwiek się
znalazła.
>*<
Nos siedmioletniej
Ttuce wypełniał odór spalenizny, podczas gdy kolejne wiązki elektryczne
wędrowały do mózgu i rozrywały go na strzępy. Knebel krępował usta i
uniemożliwiał odgryzienie sobie języka. Oczy wychodziły jej z orbit, czerwone i
szkliste, a prąd przeszywał ją raz za razem, jak igła w rękach nieumiejętnej
krawcowej. W jego fali ciało Ttuce zdawało się lewitować, wyginając pod
nienaturalnym kątem i testując granice swojej wytrzymałości.
„To ja cię stworzyłem.
Istniejesz po to, by mi służyć i zabijać w moje imię.”
Kiedy tortury
przerywano, Ttuce opadła bezwładnie w swoich kajdanach i zwisała ze ściany jak
kukła ze spalonego teatru, której sznurki zastępowała plątanina kabli i rurek.
Nie miała sił, by zamknąć oczy, więc wpatrywała się w zakrwawioną posadzkę. Po
jej brodzie ciekły strużki śliny. W takich momentach pojawiał się Freezer, z
głosem delikatnym jak kojący balsam na rany. Jego szkarłatne oczy wwiercały się
w sam głąb duszy.
„Kiedyś pochodziłaś z
nędznej saiyańskiej rasy, ale ja wybrałem cię na moją uczennicę i
spadkobierczynię. Dzięki mnie w przyszłości staniesz się kimś wielkim. Saiyanie
to żałosne istoty, dla których nie należy mieć szacunku. Jeśli jakiegoś
spotkasz – zabij.”
Kazania Freezera
zdawały się nie mieć końca. Nienawiść do każdej z ras czających się w czterech
galaktykach była pobudzana i podsycana osobno, z dbałością o szczegóły. Gdy
Freezerowi zasychało w gardle, przerywał swoją tyradę, a w jej miejscu
następowała kolejna dawka elektrowstrząsów, serwowana indywidualnie każdej z
komórek ciała Ttuce, dopóki dziewczynka nie odnosiła wrażenia, że płonie.
„Nie miej litości dla
moich wrogów. Moi wrogowie są twoimi wrogami. To przez nich teraz cierpisz. Ale
ten ból cię uleczy i oczyści z tego, czym nasiąknęłaś zanim cię uratowałem.”
Po którejś z takich
serii Ttuce ocknęła się w kapsule kosmicznej. Pierwsza misja z ramienia
Freezera miała zweryfikować jej oddanie dla sprawy i mordercze umiejętności. Z
regeneracyjnego snu wyrwał ją wstrząs, towarzyszący lądowaniu. Zaraz potem właz
statku odskoczył automatycznie i dziewczynka wypadła na zewnątrz. Zamieszkujące
anonimową planetę istoty otoczyły to dziwadło, które zdawało się wykluć z
czegoś, co wyglądem przypominało im wielkie jajo. Ttuce była pokryta skorupą
zaschniętej krwi, uniemożliwiającą nawet rozpoznanie twarzy. Pozbawione
paznokci dłonie muskały miękką trawę, a kikut ogona poruszał się konwulsyjnie,
zdradzając dezorientację. Ttuce czuła na sobie obce dłonie; delikatne i
ostrożne, niesprawiające bólu. Jedna z istot przemyła buzię Saiyanki wodą,
pomagając otworzyć sklejone krwią i ropą oczy.
Ttuce nie znała rasy
niosących jej pomoc kosmitów. Były to niewielkie stworzenia, puchate i o
przyjemnych ryjkach. Sprawiały wrażenie całkiem niegroźnych, a ich gesty wobec
zmasakrowanego dziecka nie miały w sobie nic poza empatią. Ttuce poczuła uścisk
w gardle. Otworzyła zdrętwiałe usta szepcząc „uciekajcie”, ale zmęczony głos
zagubił się gdzieś w szumie porozumiewających się ze sobą stworzonek. Struny
głosowe odmówiły Ttuce posłuszeństwa i nie wysunęła kolejnego ostrzeżenia. Łzy
napłynęły jej do oczu, gdy poczuła budzącą się w swoim ciele moc. Obserwowała
kolorowe istoty i wiedziała, że wybiera między nimi a bratem.
Rozdzierający wrzask
usłyszeli wszyscy mieszkańcy planety. Towarzyszył mu wybuch tornada energii, w
którego epicentrum znajdowała się Ttuce. Z ciała Saiyanki wylewało się światło
i coraz większe strumienie mocy, niczym szalejący podmuch wiatru rozrywające na
kawałki wszystko i wszystkich w pobliżu. Nie wiedziała jak udało jej się
podnieść na nogi, ani kiedy ki zaczęła unosić ją w powietrzu. Krzyczała dopóki
światło nie pochłonęło całej planety i nie unicestwiło zamieszkujących ją
istot. Krzyczała też długo później, podczas gdy krajobraz burzył się i obracał
w ruinę. Krzyczała, zdzierając gardło do krwi i czując gorące łzy spływające po
policzkach. Krzyczała, opłakując swoje utracone człowieczeństwo, a jej włosy po
raz pierwszy w życiu przemalowywały się na złoto.
>*<
Dopiero
kiedy odzyskała nad sobą kontrolę, zrozumiała zmianę, która w niej zaszła i
pojęła istotę uzyskanej mocy. Były to kolejne rzeczy, zaraz obok obietnicy
złożonej matce, które musiała utrzymać w tajemnicy przed Freezerem. Nie miała
pewności, czy nowa forma daje jej przewagę nad lordem i nie czuła się na
siłach, by przekonać się o tym na własnej skórze, a tym bardziej kosztem Vegety.
Wciąż pamiętała słowa królowej o tym, że igranie ze śmiercią wzmacnia Saiyanów,
i po latach nie wiedziała już, co tak naprawdę powstrzymało ją przed
podniesieniem ręki na Freezera: strach, pranie mózgu czy pragnienie poznania
pełni swojego potencjału.
-
Pani kapitan? Ttuce? Słyszysz mnie? Ttuce? – Głos Ish dźwięczał w jej uchu.
Otrząsnęła
się z zamyślenia jak pies z wody.
-
Słyszę – wychrypiała.
-
Zrozumiałaś instrukcje, czy mam powtórzyć?
-
Wszystko jasne. – Złapała pewniej za broń laserową i ruszyła w stronę okna. –
Pora zamienić teorię na praktykę.
-
Poczekaj, nie możesz obsługiwać obu równocześnie! Nie dasz rady!
-
Naprawdę? No to patrz.
Wyskoczyła
przez okno w chmarze odłamków szkła z rozbitej szyby i wpadła prosto na dwóch
rebeliantów. Odpaliła działo ręczne i posłała świetlisty pocisk w pierś
pierwszego z nich, a drugiego poczęstowała salwą z broni laserowej, dziurawiąc
go dopóki nie przypominał kawałka sera. Obróciła się w miejscu zanim ciała
zdążyły uderzyć o ziemię i wyciągnęła ręce na boki, strzelając teraz do
wszystkiego, co ruszało się w jej polu widzenia.
Działo
ręczne funkcjonowało zupełnie inaczej niż broń laserowa i szarpało ręką Ttuce
niemiłosiernie, grożąc wyrwaniem ze stawu. Zgodnie z przewidywaniami Ish,
trudno jej było nad nimi zapanować i skoordynować ruchy tak, by nie miotać się
bez ładu i składu, a kierować w miejsce, w którym porzuciła kapsułę. Ziemia
drżała coraz mocniej, a grunt w wielu miejscach pękał, tworząc dodatkowe
pułapki na walczących. Ttuce nadal zamierzała udowodnić Ish, że jak zwykle wie
lepiej i potrzebowała na to trochę więcej czasu. Unikała większości ciosów i
pocisków z obcych broni, przeskakując nad nimi lub kuląc się na podłożu.
Niektóre jednak dosięgały celu i dziurawiły jej kombinezon, a jeden uszkodził
scouter. Urządzenie wypuściło z siebie wiązkę iskier, która tylko jakimś cudem
ominęła oczy Saiyanki i poparzyła jedynie skórę na czole.
Gdy
w zamieszaniu Phylax zbliżył się do Ttuce na odległość, z której mógł ją
zamrozić, teleportowała się za jego plecy i zdzieliła go kolbą broni w kark,
pozbawiając przytomności. Porzuciła rozładowaną giwerę obok nieruchomego ciała
i skupiła się na dziale, z którego pomocą podziurawiła kolejnych oponentów.
Rozważała wykorzystanie Chaos Attack, ale przeciwników było zbyt wielu i nie
miała czasu na skumulowanie niezbędnej energii. Otoczyli ją i rzucili się na
nią całą grupą. Ttuce przemieniła się w Super Saiyanina, czując jak ziemia pod
jej stopami drży i jęczy w proteście. W asyście czerwonej aury odepchnęła
atakujących z impetem na boki i wzbiła się w powietrze. Jak strzała ruszyła na
poszukiwanie kapsuły. Przy zniszczonym krajobrazie nie była już pewna, gdzie ją
zostawiła.
Działo
zsunęło się z jej ręki. Widząc przed sobą mur przeciwników, zwiększyła prędkość
i po prostu przebiła się przez niego. Na powrót zwalniając, uderzyła w ziemię
kilka metrów dalej, zabrudzona śluzem i cudzą krwią. Otrząsnęła się z
obrzydzenia i wtedy poczuła ukłucie zimna w ramieniu. Odskoczyła od Phylaxa,
który zaszedł ją od tyłu, i w panice zdarła z poszkodowanej kończyny
zamarzający na jej oczach materiał rękawa. Na chwilę skóra zrobiła się
błękitna, ale gdy straciła kontakt z lodem na ubraniu, zmieniła kolor na
czerwony. Ręka była odmrożona i sztywna, ale jeszcze nie całkiem stracona.
Ttuce
posłała Phylaxowi wściekłe spojrzenie i z ryknięciem lwa, w którego łapie
utkwił kolec, przeszła na drugi poziom Super Saiyanina. Tyle wystarczyło, by
powierzchnia planety eksplodowała, tworząc kratery wypełnione burzącą się lawą.
Pozostali przy życiu rebelianci wpadli w popłoch, niewiele widząc w oparach
dymu i buchającego gorąca. Phylax wziął głęboki oddech, ponownie chcąc użyć na
Saiyance swojej ulubionej techniki, ale Ttuce przeniosła się nad niego i
łokciem ugodziła w zieloną czaszkę, z bardzo nieprzyjemnym trzaskiem zamykając
mu usta. W efekcie uderzenia Phylax wypluł krew i odłamki zębów, a mgła uszła
przez jego nos. Ttuce kopnęła go w klatkę piersiową i odesłała w zbocze
pobliskiej góry, która tylko tego potrzebowała, by całkiem się zawalić.
-
Greip, ile zostało mi czasu do eksplozji? – spytała, przytrzymując jeden z
przycisków na scouterze. Odpowiedziała jej cisza.
Dopiero
teraz zorientowała się, że łączność została zerwana. Próbowała nawiązać ją na
nowo, równocześnie lecąc nad fałdującą się powłoką planety i w rosnącej
desperacji poszukując kapsuły. Poszukiwania te co chwilę przerywały jej
niedobitki rebeliantów, które mimo żałosnego położenia wciąż pozostawały przy
idei swojej misji i próbowały atakować. Ttuce wróciła do normalnej formy i w
miarę możliwości pozbywała się ich ręcznie, nie posyłając w kierunku planety
więcej ki, niż było konieczne.
-
Greip! Słyszysz mnie?
-
Przepraszamy, ale twoja rozmowa nie może być
kontynuowana. Transmiter połączeń został uszkodzony. Pracujemy już nad
naprawieniem tego problemu – poinformował ją metaliczny głos dobiegający ze
scoutera.
-
W takim razie włącz pomiary stanu planety – warknęła, kopniakiem pozbawiając
głowy kolejnego rebelianta. Zdrętwiała z bólu ręka zwisała bezwładnie przy
boku, a wrogie ciosy i pociski nadal sypały się na jej plecy, robiąc dziury w i
tak strzaskanej już zbroi. Ttuce leciała coraz bardziej nierówno, dusząc się
toksycznymi oparami buchającymi z serca planety.
-
Przepraszamy, ale przeprowadzenie
pomiarów stanu planety jest obecnie niemożliwe. Rejestratory urządzenia zostały
uszkodzone. Pracujemy już…
-
Skoro tak, to chociaż namierz tę moją pieprzoną kapsułę kosmiczną!
-
Przepraszamy, ale namierzenie miejsca
spoczynku kapsuły jest obecnie niemożliwe. W wyniku uszkodzeń urządzenia
skasowane zostały numery rejestracyjne i…
-
Co w takim razie działa?!
-
Radar na Smocze Kule jest w pełni
sprawny.
Ttuce
darowała sobie komentarz, bo jej oczom ukazał się właśnie znajomy biały
kształt, kołyszący niebezpiecznie na jednym z nienaruszonych jeszcze skrawków
ziemi. Dała nura w dół, przelatując przez zasłonę dymu, który falą wylewał się
z wyrwy powstałej w ziemi. Parzył ją w twarz i ranną rękę, a na dodatek
zwiastował kolejne erupcje, które musiała omijać, lecąc slalomem pomiędzy
fontannami ognia i skalistych odłamków.
-
Planeta postanowiła na mnie zwymiotować – podsumowała z rozbawieniem i wreszcie
wylądowała przy kapsule.
Otworzyła
właz kopniakiem i od razu sięgnęła do schowka, z którego wydostała fioletową sakiewkę,
wciąż starannie zawiązaną i zazdrośnie strzegącą swojej zawartości. Oddech
ulgi, który wydobył się z jej ust został urwany w połowie, gdy poczuła za sobą
czyjąś obecność.
-
To koniec, Ttuce. – Głos Phylaxa drżał z bólu i podniecenia. Ttuce odwróciła
się do niego przodem, a on złapał ją za gardło; lekko, ale stanowczo na tyle,
by uniemożliwić jej samotną teleportację. Stał o krok od niej, pilnując aby nie
miała szansy na umknięcie przed kolejnym mrożącym atakiem. – Szkoda, że się teraz
nie widzisz.
-
Na pewno nie wyglądam gorzej od ciebie. – Splunęła mu na buty i oparła się
wolną dłonią o kapsułę. – No, na co czekasz? Dlaczego jeszcze nie zmieniłeś
mnie w sopel lodu? Czyżbyś stracił oddech? – Uśmiechnęła się drwiąco.
- Postanowiłem, że umrzemy razem. Widocznie tak
było nam pisane. – W jego oczach czaiło się szaleństwo, a dłoń zacisnęła się
mocniej na jej gardle. – Tylko ty i ja…
-
I kilkudziesięciu facetów wrzeszczących z przerażenia w tle. Jak romantycznie.
– Ttuce spojrzała na niego intensywnie, a potem w przypływie geniuszu dźgnęła
go końcówką ogona w oko. Phylax wrzasnął, a wtedy ona z całych sił nadepnęła mu
na stopę i wbiła oba rzędy zębów w skórę na jego przedramieniu. Dodatkowa dawka
bólu wystarczyła, by ją puścił. – Do zobaczenia w piekle!
Przystawiła
dwa palce do czoła i zniknęła z powierzchni planety razem z kapsułą.
Sześćdziesiąt sekund później Sands eksplodowała, pozostawiając po sobie
świetlisty ślad w galaktyce.
Ttuce
wylądowała na pierwszej planecie, na jakiej zlokalizowała życie. Powietrze
bezlitośnie wypluło ją i jej statek na spotkanie z pokrytą zielenią ziemią. Saiyanka
zaryła w nią z rozpędu, a kapsuła potoczyła się dalej po nierównym gruncie.
Kiedy Ttuce podniosła się już na łokciach, wypluła trawę i otworzyła oczy,
zaobserwowała kilkoro kosmitów, przyglądających jej się z bezpiecznej
odległości. Uniosła obie dłonie na tyle, na ile pozwalała mało komfortowa
pozycja na brzuchu.
-
Przybywam… w pokoju – oświadczyła i po chwili z jęknięciem przekręciła się na
plecy.
Scouter
wydał radosny dźwięk i jej ucho wypełnił kolejny komunikat:
-
Z przyjemnością informujemy, że większość
usterek została usunięta. Możesz teraz kontynuować swoje połączenie.
Na
szkiełku pojawiła się twarz Greipa, a Ttuce zmarszczyła nos zdając sobie
sprawę, że podwładny nawet jej nie zauważył, zbyt skupiony na czymś innym.
Zmarszczyła nos jeszcze bardziej, gdy w tle wyłapała żwawą melodyjkę.
-
Greip… Czy mam rozumieć, że ja tu umieram, a ty sobie grasz w Space Chicken Invaders?
>*<
Ta
sytuacja nie mogła być bardziej dziwaczna. Vegeta siedział obok dawnego
rywala w skromnym domu jego matki i nad kubkiem kosmicznie ziołowej herbaty
kontemplował, za które konkretnie grzechy tu trafił. Goku i Gine wpatrywali się
w siebie z idealną mieszanką ciekawości i skrępowania. Vegeta nie omieszkał
zauważyć, że Kakarotto odziedziczył po swojej rodzicielce duże oczy, tendencję
do bycia rozkudłanym i wrodzoną nieporadność. Nie wiedział ile Saiyanka ma lat,
a pamiętając o dworskiej etykiecie nie zamierzał o to pytać, ale wszystko
wskazywało na to, że jest teraz młodsza od – cóż – swojego najmłodszego syna.
-
Wasza wysokość, dolewkę? – Vegeta potrząsnął głową i uniósł kubek do góry dając
znać, że jeszcze ma. – Goku? – Ten również odmówił, a Gine spojrzała na niego
tymi wielkimi jak spodki oczami, które lada moment miały wypełnić się łzami
wzruszenia. Zupełnie jakby znowu zobaczyła go po raz pierwszy. – Nie mogę się
przyzwyczaić do tego imienia. Dla mnie zawsze będziesz Kakarotto… To wszystko
jest takie dziwne. Jeszcze niedawno nasz Raditz wyruszał na swoją pierwszą
misję z księciem. Pamiętam to jak wczoraj. A teraz… Raditz! Wasza wysokość, co
się z nim stało?
Twój idiotyczny i
przerośnięty syn-słabeusz został zamordowany przez twojego drugiego
idiotycznego syna-pajaca i udomowionego Nameczanina. Ha! Żałuj, że tego nie
widziałaś, kobieto.
-
Raditz zginął na misji kilka lat temu. Długo razem pracowaliśmy – odparł bez
mrugnięcia okiem, a następnie napił się herbaty. Postanowił zachować spokój i
powagę samuraja. Jeśli Kakarotto chciał wchodzić w szczegóły i być szczery ze
swoją matką, to niech to robi podczas jego nieobecności.
-
Och. – Gine przycisnęła dłoń do klatki piersiowej. Jej głos ledwo dosłyszalnie
zadrżał, ale Vegeta zaraz się zorientował. Czyżby słabość charakteru i
przywiązanie do rodziny również było czymś, co Kakarotto odziedziczył po matce?
– Więc Kaka… Goku. Nigdy nie mieliście okazji się spotkać?
-
Przyleciał na Ziemię, ale… To była bardzo krótka wizyta. – Goku odwrócił wzrok,
nie potrafiąc równocześnie kłamać i patrzeć komuś prosto w twarz. – Właściwie
go nie poznałem. Za to z punktu się poróżniliśmy.
Gine
westchnęła i pokiwała głową.
-
Zawsze wiedziałam, że jesteś bardziej podobny do mnie. Raditz całkiem poszedł w
ślady ojca. Porywczy, gwałtowny… – Vegeta skupił się na piciu herbaty, żeby nie
musieć oglądać łez wreszcie wykwitających w oczach Gine. Jeśli nienawidził
czegoś bardziej od głupich żartów Kakarotto, to byli to płaczący Saiyanie. –
Bardocka też straciłam, prawda?
Goku
przysunął się do niej i z wahaniem położył dłoń na jej ręce. Na twarzy
wojownika pojawił się dobroduszny, a zarazem smutny uśmiech.
-
Północny Kaito powiedział mi kiedyś, że tak jak ojciec Vegety, Bardock zginął
poza planetą, stawiając czoła Freezerowi. W związku z tym on również nie został
wskrzeszony.
Gine
przygryzła dolną wargę i złapała jego dłoń w tak potężny uścisk, że Goku oczy
wyszły z orbit. Matka spoglądała na niego z miłością i raz za razem pociągała
nosem, wciąż walcząc ze łzami.
-
Przepraszam, że tak się mażę. – Otarła policzki nadgarstkiem. – Niecodziennie
dowiadujesz się, że twój mąż i pierworodne dziecko odeszli na zawsze, podczas
gdy tobie dane jest dalej żyć… Bardock był bohaterem, Goku! Nie daj sobie
wmówić inaczej. Raditza też na pewno byś pokochał. Służba w armii Freezera
zahartowała jego serce, ale ja znałam go od dziecka. Było w nim dużo dobrego!
Vegeta
zaczął liczyć płytki na podłodze. Nie wiedział skąd urwała się Gine, ale
wiedział już skąd u Kakarotto taka duża doza nawiedzenia i oddania. Jednak nie cały
jego charakter ukształtował się na Ziemi. Połowa winy leżała we wrażliwej
matce, która przywiązała się do swoich bliskich w zupełnie nienaturalny dla
saiyańskiej rasy sposób. Saiyanie cenili walkę ponad więzy krwi. Nieliczni
zakładali rodziny, a jeszcze mniejszy odsetek wiązał się z jednym partnerem na
całe życie. Byli zaślubieni wojnie, nie swoim ukochanym.
Sączył
dalej mętny napój i udawał, że go tam nie ma, podczas gdy Goku opowiadał Gine o
życiu na Ziemi, jej wnukach i prawnuczce, która miała się niedługo urodzić. W
głębi duszy Vegeta był przywiązany do swojej rodziny, ale teraz poprzysiągł
sobie, że jeśli kiedyś uderzy na głos w takie sentymentalne klimaty, to zaraz
potem uroczyście kopnie się w tyłek.
-
Więc wy dwaj… Ciekawy zbieg okoliczności. – Głos Gine znowu przyciągnął jego
uwagę. Kobieta z nieco nieobecną miną i pewnym brakiem subtelności bawiła się dużym
nożem do krojenia mięsa. – Bardock starał się o stanowisko ochroniarza księcia,
gdy ten był jeszcze dzieckiem. To taka dobrze płatna i dająca prestiż posada...
Król wybrał jednak generała Nappę, bo nie odpowiadał mu charakter Bardocka.
Zbyt duża różnica interesów, powiedział.
Vegeta
uśmiechnął się na widok jej kwaśnej miny, a Goku klepnął go dłonią w plecy tak,
że nowy król prawie zadławił się herbatą, którą aktualnie miał pecha przetrzymywać
w ustach.
-
My się z Vegetą świetnie dogadujemy! Trudno o lepiej zgrany duet w całym
kosmosie – oznajmił ze śmiechem.
-
Nie wiedziałem, że potrafisz się posługiwać ironią. Co mi przypomina, że mieliśmy
iść na salę treningową – stwierdził Vegeta sucho, po czym otarł usta serwetką i
wstał. – Dziękuję za gościnę, Gine. Odeślę ci Kakarotto, gdy tylko wywiąże się
ze swoich zobowiązań.
Wyszedł
przed dom i rozejrzał po okolicy, dając Goku i Gine czas na pożegnanie w
prywatności. Nie znosił własnych rodzinnych spotkań, a co dopiero cudzych. Przy
swoich teściach nie musiał przynajmniej pamiętać o królewskich manierach.
Otrząsnął się z niesmakiem na myśl o kolejnej tego typu nasiadówie. W przeciwieństwie
do centrum, w tym miejscu nikt nie świętował objęcia przez niego władzy.
Przedmieścia stolicy były opustoszałe. Na Ziemi w godzinach pozaszkolnych
zawsze tętniły życiem i wypełniały się zgrajami bachorów, które za swój główny
cel i ambicję obierały wrzeszczenie i wypluwanie płuc do późnej nocy. Całe
szczęście, że Trunks miał inne zainteresowania.
Na
planecie Vegeta dzieci było bardzo mało. Saiyanom często nie starczało czasu na
rozmnażanie, gdy w pełni oddawali się podbojom innych światów i podróżom z
jednego krańca galaktyki na drugi. Niektórzy z nich zaglądali w rodzinne strony
raz na kilka lat, nawet nie zauważając ile czasu zdążyło już upłynąć. Vegeta
oparł się plecami o ścianę domu Gine, prychając na swój tok myślowy. Co za
różnica? Nawet jeśli rzeczywiście znajdowały się tu teraz jakieś małolaty w
wieku Trunksa czy Gotena, to i tak przebywały w salach treningowych i uczyły
się zabijać.
Zaczął
się zastanawiać, czy powinien pozwolić Bulmie na wizytę. Nie miał najmniejszych
wątpliwości, że kobieta będzie na to nalegać. Znał ją zbyt dobrze, żeby nie
wydedukować, że ten temat zostanie poruszony jako jeden z pierwszych, gdy tylko
przekroczy próg domu. Kilka lat temu zbyłby ją wzruszeniem ramion i tekstem
rodem z podręcznika Rób co chcesz i daj
mi spokój, ale teraz wizja jego żony, Trunksa i Bry w tym zimnym,
militarnym świecie nie do końca mu odpowiadała. Nawet jeśli dzieciom
przysługiwał królewski tytuł, to Bulmie nie do końca. Saiyanie krzywo patrzyli
na międzyrasowe małżeństwa. Vegety co prawda nie obchodziło to, co poddani
mieli do powiedzenia na temat jego rodzinnych wyborów, ale obawiał się, że
sytuacja ulegnie zaognieniu do momentu, w którym zrobi się naprawdę
niebezpiecznie. Sam przyjąłby takie wyzwanie z otwartymi ramionami i z
przyjemnością przywołał do porządku tych, którzy ośmieliliby się oprotestować
podjętą przed niego decyzję, ale wolał, żeby Bulmy przy tym nie było. Wbił
wzrok w mur przed swoim nosem, który odgradzał uboższą część stolicy od tej
zamożniejszej. Czerwone graffiti spierdalaj,
królu! kłuło go w oczy.
Lud
Vegetasei był ludem zjednoczonym tylko pozornie. W czasach rządów poprzedniego
króla na planecie nie doszło do powstania, ale zamieszki stanowiły zupełnie
oddzielny rozdział; mniejsze i szybko tłumione, a mimo to zapadające w pamięć.
Idealne, czystej krwi małżeństwo jego rodziców było chłodno wykalkulowanym
interesem, przynoszącym korzyść obu stronom. Huczny ślub jednak nie wystarczył,
by ukoić niepokój nieuprzywilejowanej części ludu i przyćmić fakt, że nie
wszyscy przyjęli pomysł służenia Freezerowi ze spokojem. Saiyanie mogli nie
należeć do najbystrzejszych ras, ale mimo to zauważyli, że data królewskich
zaślubin zbiegła się w czasie z datą zwarcia sojuszu z kosmicznym tyranem.
Vegeta
zastanawiał się, czy gdyby lord nie zniszczył Saiyanów i ich planety, to czy
jego ojciec zostałby z czasem obalony. Na przestrzeni kolejnych lat ludzie
mieli do niego coraz większy żal i zarzucali mu nieuczciwość. Najlepszym
przykładem na to, że te myśli wciąż żyły w umysłach wskrzeszonych wojowników
była Gine i wyrzuty w jej głosie, kiedy mówiła o odrzuceniu przez króla
kandydatury Bardocka na pozycję ochroniarza księcia. Skoro Bardock konkurował z
Nappą, to musiał spełniać siłowe wymogi. Jego wadą natomiast na pewno był status społeczny.
Jeszcze
raz przebiegł wzrokiem po krwistym graffiti na murze, odczytując każdą literę
osobno. Ciekawe czy ojciec Kakarotto… Ale nawet jeśli, to chyba nie wyraziłby
poglądów w tak permanentny sposób – i to dokładnie naprzeciwko swojego własnego
domu. W tej dzielnicy mieszkało więcej pokrzywdzonych przez poprzedniego króla
Saiyanów.
-
Wasza wysokość? – Gine wyłoniła się z budynku i podeszła do niego szybko. Z
radosnych odgłosów dobiegających z wnętrza domu Vegeta wywnioskował, że
Kakarotto dostał deser na pożegnanie. – Czy mogę o coś spytać?
-
Właśnie to zrobiłaś.
Gine
nie dosłyszała lub zignorowała jego słowa i kontynuowała:
- Chciałam się dowiedzieć czy Kakarotto…
To znaczy Goku, czy on naprawdę jest takim dobrym wojownikiem? Czy mogę być z
niego dumna? Bo bardzo bym chciała. – Złożyła ręce na podołku.
Vegeta patrzył na tę drobną kobietkę
przed sobą i przeżuwał przeróżne sarkastyczne uwagi, które cisnęły mu się na
język. Czuł, że mógłby sobie teraz poużywać na koszt tego klauna i korciło go,
żeby to zrobić. Gine wpatrywała się w niego z ufnością, jaką poddany darzy
swojego monarchę, ale trzymała się przy tym prosto i bardzo pewnie. Vegeta
uznał, że matka Kakarotto tylko sprawia wrażenie słabej. Może i lubiła mówić o
swoich uczuciach, ale coś w jej postawie zdradzało wojowniczą naturę i gotowość
do podjęcia rzuconej rękawicy. Wiadomość dla niego była jasna: nie przekreśliła
go tak jak poprzedniego króla. Jeszcze.
Uch, dlaczego w ogóle zakopał topór
wojenny z tym pajacem?
- Najlepszym jakiego znam.
>*<
Goku czuł się jak nowonarodzony. Gdzieś
zniknęła cała złość i niepokój, które zaczęły go ścigać jeszcze na Ziemi. Może
to właśnie przez spotkanie z matką, a może przez zachłyśnięcie się saiyańską
kulturą. Może to podświadomość nie dawała mu spokoju i kazała ścigać Vegetę na
drugi koniec galaktyki, by wreszcie miał okazję poznać to, co przed laty
utracił z winy Freezera. W każdym razie jego mordercze instynkty również
umilkły i Goku nie mógł być bardziej szczęśliwy z tego powodu.
Vegeta obserwował swojego rywala, gdy
ten w równych odstępach czasu powalał na łopatki kolejnych członków Saiyańskiej
Armii. Nie musiał nawet używać pocisków ki. W zupełności wystarczyła mu siła
mięśni i twarde pięści, które celnie i nieprzebłaganie godziły w czułe punkty
wojowników. Vegeta miał nadzieję, że Saiyanie wezmą sobie tę lekcję do serca.
Inaczej nie wiedział, jak Ttuce podbije kosmos z taką zgrają nieudaczników.
- Co tu się dzieje?
O wilku mowa. W drzwiach sali stała
Ttuce i wyglądała jakby dopiero co wyczołgała się z czeluści piekielnych. Jej
kombinezon bojowy wisiał w strzępach, a twarz i odsłonięta ręka były czerwone
od poparzeń i czegoś, co wyglądało jak odmrożenia. Zapachy, które od niej biły,
zwalały z nóg – i to w negatywnym tych słów znaczeniu.
- Czy to Kakarotto? – sarknęła
jadowicie. – Hołdujesz zasadzie przyjaciół
trzymaj blisko, a wrogów jeszcze bliżej?*
- Zdajesz sobie sprawę, że nie masz
brwi? – spytał z przekąsem. – Co ci się stało?
- W tym sezonie brwi są passé. – Ttuce podeszła bliżej,
zostawiając za sobą krwiste ślady podeszew na posadzce, a Vegeta ostentacyjnie
zacisnął palce na czubku nosa. Nie omieszkał zauważyć, że prawie w ogóle nie
porusza jedną ręką.
- Na litość Beerusa, weź prysznic.
Ttuce prychnęła i przyjrzała się Saiyanom,
którzy grupowo próbowali powalić Goku na podłogę.
- Są żałośnie słabi. Zaczynam się
martwić, że zmarnowałam moje dwa życzenia.
- Daj im czas. Jak zbiorą jeszcze kilka
takich łomotów, to w końcu zaczną się starać. A dzięki temu może i Kakarotto nieco
znormalnieje, bo jego zachowanie jest ostatnio dużo bardziej absurdalne niż
zwykle.
Ttuce nastawiła uszu i spojrzała na
niego z ukosa.
- Mógłbyś rozwinąć wątek?
- O Kakarotto? – westchnął ze
znudzeniem. – To pajac, ale poczciwy i miewa przebłyski czegoś, co jestem w
stanie określić mianem odrobiny zdrowego rozsądku. Tylko od jakiegoś czasu
zachowuje się naprawdę dziwnie. Mam wrażenie, że nie jest sobą. Zaproponował
nawet, że zostanie saiyańskim bogiem na pełen etat, dasz wiarę? – prychnął i
odepchnął od siebie butem ciało nieprzytomnego wojownika, którego uderzenie
autorstwa Goku wyrzuciło poza maty do trenowania. – Może dawno nikt mu nie
spuścił porządnego lania i to dlatego. Wyraźnie zaniedbałem moje obowiązki.
Ttuce wbiła na powrót wzrok w siejącego
zamęt na sali Saiyanina. Goku śmiał się i odbijał każdy cios z lekkością i
beztroską, szarżujących na niego przeciwników traktując jak natrętne muchy.
Ttuce zmrużyła oczy i uśmiechnęła się dziko sama do siebie. Palcami zdrowej
ręki pogładziła materiał fioletowej sakiewki, przywiązanej do krawędzi zbroi.
- Niedługo się przekonamy.
Vegeta obrócił się do niej na pięcie.
- Ty coś wiesz – stwierdził, a Ttuce
posłała mu cwany uśmiech.
- Wiem wiele rzeczy. – Rozległ się świst
rozrywanego powietrza, a pięść Vegety zrobiła dziurę w ścianie w miejscu, gdzie
sekundy wcześniej była głowa Ttuce. Saiyanka zacmokała, tłumiąc śmiech. – Ty
brutalu!
- Nie rób sobie ze mnie jaj, gówniaro –
warknął, pokazując kły. – Mam dość tej twojej maskarady i ciągłych gierek.
Wciągasz mnie w rzeczy, o których nic mi nie mówisz! I to się kończy w tej
chwili! – Wolną pięść też wbił w ścianę, po drugiej stronie Ttuce, gdy ta tylko
spróbowała mu się wymknąć. – Zacznij śpiewać albo pogadamy inaczej!
Ttuce potrząsnęła z rozbawieniem głową i
palcami przeczesała posklejaną krwią grzywkę.
- Jeśli myślisz, że uda ci się mnie
zdominować albo zastraszyć, to grubo się mylisz. I to jest właśnie twój
problem, braciszku. Wszyscy dawno przestali się ciebie bać. Przyjaźń z
Kakarotto zrobiła z ciebie miękkiego Ziemianina. Straciłeś czujność. A
powinieneś uważać komu ufasz.
- I to się tyczy także ciebie? – Ręce
Vegety zaczęły drżeć ze złości. Pochylał się nad nią i miał ochotę przegryźć
jej tętnicę.
- To się tyczy zwłaszcza mnie –
odpowiedziała z pełną powagą i nawinęła jedno z zabrudzonych pasemek włosów na
palec wskazujący. – Pozwól, że okażę jednak dobrą wolę i rzucę trochę światła
na temat Kakarotto. Wiem, że z naszej dwójki to ja zawsze byłam mózgiem od
języków, a ciebie ciągnęło do fizyki, ale czy naprawdę nie zdziwiło cię to, że
Kakarotto posługuje się płynnym saiyango?**
- Jest Saiyaninem, tak jak my. Poleciał
na Ziemię w kapsule, w której zainstalowany był prototyp tych samych
oprogramowań, z których my korzystamy obecnie. Podczas lotu równocześnie uczył
się saiyango i języka rejonu, do którego go wysyłano. Twój argument…
- A potem, jak sam raczyłeś mi wyjaśnić,
doznał uszkodzenia mózgu, które zaowocowało amnezją. – Ttuce położyła dłoń na
jego torsie i odepchnęła go od siebie stanowczo. Na jej twarzy nie było już
rozbawienia, a ostrzeżenie. Vegeta zabrał ręce i posłusznie zrobił krok w tył.
Ttuce się wyprostowała. – Z tego co nam wiadomo nigdy pamięci nie odzyskał.
Nawet jeśli uszkodzenie lewej półkuli mózgu nie było na tyle duże, by
doprowadzić do afazji ani dysfazji, amnezja zrobiła swoje i Kakarotto zapomniał
języka, którego uczył się przed przylotem na Ziemię. Czy w czasie waszej
znajomości kiedykolwiek używałeś przy nim saiyango? – Vegeta posłał jej
spojrzenie, które mówiło więcej niż tysiąc słów. – No więc właśnie. Nawet jeśli
jakimś sposobem Kakarotto zachował w podświadomości podstawową pamięć dotyczącą
natywnego języka, to nie wyjaśnia to jego bezbłędnego akcentu ani intonacji.
Posłuchaj go przez chwilę.
Vegeta odwrócił się w stronę ćwiczących
na sali Saiyanów. Po zbiciu wszystkich na kwaśne jabłko, Goku udzielał im teraz
opisowych instrukcji i wyjaśniał jakich błędów powinni się wystrzegać.
Wojownicy słuchali go uważnie, ale sądząc po ich minach chyba jeszcze nie
zdecydowali się czy mają go podziwiać, czy nienawidzić.
- Tak twoim zdaniem brzmi osoba pierwszy
raz używająca języka, którego uczyła się we wczesnym dzieciństwie? – Ttuce odsunęła
się od ściany i oparła zdrową rękę na biodrze.
- Chcesz mi powiedzieć, że Kakarotto
jakimś sposobem odzyskał pełną pamięć i to przed nami ukrył? Niby po co miałby
to robić?
- I to jest bardzo dobre pytanie. Po co? – Wystarczyło jedno spojrzenie na
twarz Ttuce, by Vegeta miał pewność, że siostra nadal wiele przed nim ukrywa.
- Nie wiem co knujesz, ale jeśli w jakiś
sposób uwzględnia to Kakarotto, to lepiej sobie odpuść – syknął z grobową
powagą. – Nie masz pojęcia do czego jest zdolny. I nie traktuj tego jak groźbę,
ale jako braterskie ostrzeżenie.
- I to jest właśnie to o czym mówiłam,
Vegeta. Zmieniłeś się. Kiedyś nie odrzuciłbyś szansy na dobrą walkę, drżąc o
konsekwencje. – Uśmiechnęła się zimno. – Na szczęście ja pozostałam
pełnokrwistym Saiyaninem.
- Czy to wyzwanie? – Vegeta zmrużył
oczy.
- Dokładnie tak. – Zdjęła brudną
rękawicę i wyciągnęła do niego dłoń. – Wchodzisz w to, czy tchórzysz?
*Cytat
z filmu Ojciec Chrzestny II (1974)
**Nazwa saiyango pojawia się często w angielskojęzycznym fandomie, ale niestety nie wiem kto jest jej pomysłodawcą.
Z lekkim poślizgiem, ale oto i jestem! Bardzo dziękuję wszystkim odwiedzającym, czytającym i komentującym. Cieszę się, że historia Was wciąga i że ciągle czekacie na nowe rozdziały. Radzę też zapiąć pasy, bo niedługo (w następnym rozdziale dokładnie) spuszczę Kakarotto ze smyczy. Trasa na pewno będzie wyboista!
Świetny rozdział ;D
OdpowiedzUsuńCzekam z niecierpliwoscią na następny ;)
Dzięks! :D Postaram się, żeby nowa część pojawiła się troszkę szybciej od tej.
UsuńNo no. Goku i odzyskana pamięć, jakoś mi się to nie widzi, niby jakim cudem. I znowu trochę o przeszłości TTuce, co musiała przejść, biedna dziewczyna i futerkowe kosmitki ;/. Phylax był cwany i nieźle to zorganizował, ale coś mu jednak nie wyszło, plan był dobry, lecz wyszedł na panewce. Czekam na więcej, wiesz o tym.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Kenzuran Blade River.
Szaleństwa panny Ttuce :D Nikomu to na dobre nie wyjdzie!
UsuńZacznę od... Nie lubię Cie :D Takie słodkie stworzonka zabić! A fe Ttuce! Takie puchatki <3 jaaaaaaa ;( Nie rozumiem w końcu czemu ze zabiła, tam nie ma specjalnego wyjaśnienia. Bo jej pomogli??
OdpowiedzUsuńAle wracając do całokształtu opowieści jestem w pełni (prawie, wiesz te stworzonka!) usatysfakcjonowana opisem i w ogóle fabułą! Motyw z Gine genialny, a te odczucia Vegety.. FENOMENALNE! Taki idealny książę! Zły, bezczelny a jednak taki "ziemski". Nic dodać, nic ująć. He he graffiti z królem dobre ;D Uśmiech nie zszedł mi z twarzy xD
Ale wracając do pierwszej części fabuły gdzie na Sands siostra Veggiego wojowała, moment z wyskokiem z giwerami przez szybę niemal pojawił się przed moimi oczami jakbym oglądała zajebisty film akcji ;D Normalnie Schwarzenegger się tu pojawił w żeńskiej postaci, haha! Bosko.
Przede wszystkim, na koniec chciałam Ciebie przeprosić za nieobecność, ale zmiany mnie dobiły. Jutro mam wolną sobotę to przynajmniej przeczytałam tę notkę, a jutro postaram się zorganizować czas na 11 część ;) Nie mniej jednak nie mogę obiecać u siebie niczego nowego :( Wciąż stoję w tym samym martwym pkt. W zamian za to postaram się jak CHOLERA zrobić dobry odcinek :D Tak w rekompensacie ;)
Buziole! Jeśli zapomniałam o czymś tu napisać to może sobie kiedyś przypomnę... Hh.
Ps. Pamiętaj o puchatych stworzonkach! *.*