czwartek, 21 maja 2015

10. Shoot to thrill, play to kill


Od samego początku ten dzień nie należał do dobrych, a teraz wszystko wskazywało na to, że przed porą obiadową stanie się jeszcze gorszy. Ttuce zgrzytnęła zębami obserwując, jak jej armia w bólach odpiera ataki buntowników. Kosmiczni Wojownicy byli w stanie uporać się z Piratami, którzy pochodzili ze słabszych ras i polegali głównie na działach ręcznych i broni laserowej, ale przeszkoleni Ranidowie stanowili dla nich mur nie do przebicia. Walczący ścierali się na ziemi i w powietrzu, godząc w siebie pociskami i wymieniając miażdżące kości ciosy. Mimo zaciekłości i wrodzonego instynktu, który kierował nimi w walce, Saiyanie znajdowali się na przegranej pozycji. Gdy zostali już z Ranidami sam na sam, przeszli w defensywę, umykając przed ich magicznym oddechem i losem mrożonek.
Ttuce stała z ramionami skrzyżowanymi na piersi i raz za razem uderzała stopą w piaszczyste podłoże. Zmarszczone brwi podkreślały jej zniecierpliwienie i irytację, a wargi zaciskała w cienką linię. Wyglądała jakby ktoś podsunął jej do wylizania miskę po occie. Przywódca Ranidów również nie uczestniczył w walce, tym samym dając do zrozumienia, że dla niego jedynym godnym uwagi celem jest Ttuce. Spoglądał na nią z drugiego końca pola bitwy, a pełen zadowolenia uśmiech tańczył na jego ustach, podczas gdy ścierającym się z Ranidami Saiyanom kończyło się szczęście. Mimo starań i zajadłości, ogoniaste istoty stopniowo przemieniały się w sople lodu i roztrzaskiwały przy upadku z wysokości na ziemię.
- Dość tego – warknęła Ttuce, gdy z jej ludzi przy życiu pozostał już tylko jeden, a liczba Ranidów wcale się nie zmniejszyła.
Wrzasnęła i wyzwoliła z siebie płomienistą aurę, przemieniając się w Super Saiyanina. Powietrze wokół zaczęło iskrzyć, a jej oczy wypełniły się światłem. Wycelowała rękę w walczących. Potężna wiązka energii porwała w objęcia wszystkich z nich, zabijając na miejscu bez względu na to komu służyli. Ttuce doszła do wniosku, że przeceniła Kosmicznych Wojowników. Na tym poziomie mocy byli dla niej bezużyteczni.
Kiedy piach i dym wreszcie opadły, oczom Ttuce ukazała się koleina w ziemi i oczywiście dowódca rebeliantów, który tylko sobie znanym sposobem uniknął uderzenia. Unosił się w powietrzu, spoglądając na nią z tym samym kpiącym uśmiechem na ustach. Podmuch wiatru poruszał krawędziami jego bandany i rozwiewał spopielone atakiem Ttuce szczątki ciał.
- Zabiłaś jednego ze swoich. Naprawdę uważasz, że jesteś w pozycji, żeby odrzucać jakąkolwiek pomoc?
- Naprawdę uważasz, że jesteś w pozycji, żeby mi grozić? – sarknęła, ponownie otaczając się buchającą energią.
Wtem ziemia pod jej stopami zaczęła drżeć, a Ttuce rozejrzała się wokoło, zaskoczona. Nie wyzwoliła w sobie wystarczająco dużo mocy, by wywoływać taką reakcję w środowisku. Nie przypominała sobie też, żeby z raportu Piratów na temat Sands wynikało, że tego typu wstrząsy są tu naturalnym zjawiskiem. Przywódca Ranidów roześmiał się głośno.
- Zdziwiona? Na twoim miejscu sprawdziłbym odczyty ze scoutera.
- Nie mów mi co mam robić! – Ttuce posłała mu mordercze spojrzenie numer siedem, które zwykle rezerwowała dla tych, którym wyjątkowo śpieszno było na spotkanie z wielkim Enma Daiō i którym osobiście fundowała bilet na podróż w jedną stronę.
- Ja ci tylko dobrze radzę.
- Udław się.
- Jak dziecko, słowo daję. – W jego głosie pobrzmiewała protekcjonalność.
Ttuce obróciła przekleństwo na języku i obiecała sobie, że zamorduje tego żabo-podobnego stwora w najmniej humanitarny sposób jaki zna. I żadna zamrażająca technika jej przed tym nie powstrzyma, o nie! Trzęsienie ziemi nie ustawało, a na dodatek zdawało się przybierać na sile i częstotliwości. Ttuce przeanalizowała wszystkie informacje na temat planety Sands, jakie ostały się w jej głowie, i skończyła z niczym. Nadal nie wiedziała co się dzieje, więc z braku innych opcji uruchomiła scouter. Satysfakcja widoczna na twarzy mężczyzny doprowadzała ją do szału, a informacje, które wyświetliły się na szkiełku urządzenia tylko dolały oliwy do ognia.
- Przygotowałem Sands na twoje przybycie. Jak widzisz, jej jądro jest już porządnie nadszarpnięte i każdy wzrost w promieniowaniu czy natężeniu energii może doprowadzić do wybuchu. Jeśli zechcesz walczyć w formie Super Saiyanina, to oboje wylecimy w powietrze zanim krzykniesz za planetę Vegeta!, czy jaką inną bzdurę.
Ttuce spojrzała na niego cierpko i stłumiła swoją moc, wracając do pierwotnej postaci. Jej włosy rozjaśniły się i opadły, a czerwona aura zniknęła. Ziemia drżała jeszcze przez chwilę jak wstrząśnięta szarpnięciem galareta, ale stopniowo uspokajała się, aż w końcu całkiem znieruchomiała. Triumfujący przeciwnik wylądował naprzeciwko Ttuce z rękami założonymi za plecami.
- Jak się nazywasz? – spytała.
- Czyżbym okazał się wart zapamiętania? Potraktuję to jako komplement. – Zaczął się do niej zbliżać spacerowym krokiem. – Na imię mi Phylax.
- Hm. – Ttuce przekrzywiła głowę. – Muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem. Przyłożyłeś się do zorganizowania tego spotkania. W ramach uznania wygraweruję twoje imię na nagrobku. – Przybrała bojową pozę i napięła mięśnie, na powrót uwalniając drzemiącą w niej energię. – Z reguły tego nie robię, ale wyjątkowo pochlebia mi takie oddanie sprawie.
Phylax parsknął i zatrzymał się, pochylając w przód. Był gotów do ataku.
- Stawiasz wszystko na jedną kartę, Ttuce.
- Wręcz przeciwnie. W formie Super Saiyanina zdążę cię zabić i jeszcze zjeść lunch, zanim ta nieszczęsna planetka eksploduje. Przeliczyłeś się – nawet bez użycia energii ki mogłabym wprasować cię w ziemię. Po prostu potrwałoby to trochę dłużej i było dla ciebie nieco bardziej bolesne – odparła od niechcenia.
- Cieszę się, że oprócz poczucia humoru nie tracisz też hartu ducha. Jest jednak jedna luka w twoim planie. A może nawet więcej niż jedna. Radziłbym rzucić na nie okiem, póki masz na to jeszcze czas. – To powiedziawszy, uniósł palec wskazujący do góry.
Ttuce podążyła za nim spojrzeniem i aż cofnęła się o krok. Niebo było czarne od rojących się na nim postaci. Armia buntowników, stworzona z przedstawicieli niedobitek tych ras, którym Saiyanka najwyraźniej miała w przeszłości okazję nadepnąć na odcisk, opadała falami na pole bitwy. Ttuce wpatrywała się w nadciągających kosmitów, rejestrując ich obecność scouterem, a Phylax wykorzystał jej rozproszenie i rzucił się na nią sam.
- Wszystkich nas nie zdążysz zabić! – Ku swojemu nieszczęściu tymi słowami zwrócił na siebie uwagę Ttuce. Saiyanka teleportowała się stamtąd w ostatniej chwili, ledwo unikając zderzenia ze ścianą lodowatej mgły. Phylax zaklął, gdy jego atak chybił i gwizdnął na pozostałych kosmitów. – Na pewno gdzieś tu jest! Przeszukajcie cały teren! Pamiętajcie o czym wam mówiłem i miejcie oczy dookoła głowy. Ona potrafi zamaskować swoją energię!
Ttuce kontrolowała sytuację z pobliskiego domostwa, trzymając się nisko przy podłodze i co jakiś czas zerkając pod naderwaną okiennicą na zewnątrz. Jej jedynym towarzystwem był teraz martwy członek oddziału Piratów, rozciągnięty malowniczo na środku salonu, który musiał zginąć podczas walki z rdzennymi mieszkańcami planety. Scouter cały czas analizował obraz, odebrany przed teleportacją i dostarczał jej informacji na temat ras, z których przedstawicielami miała do czynienia. Ttuce westchnęła z irytacją i opuszkami palców pomasowała powieki. Było tego zbyt wiele, by porządnie oszacować ryzyko i przypomnieć sobie techniki, na jakie powinna uważać podczas walki. Każda rasa specjalizowała się w czymś innym, a ona musiała się teraz zmierzyć z ponad setką kosmitów. Phylax miał rację – w takiej sytuacji Ttuce na pewno nie zdąży ich wszystkich pokonać. Prędzej dowódca Ranidów przerobi ją na kostki lodu do drinka.
- Niech to wszystko szlag trafi. – Wystukała kod na scouterze i czekała na połączenie, wysłuchując ciągnącej się w nieskończoność melodyjki. – Greip, mógłbyś wreszcie dezaktywować to durne granie na czekanie?
- Uważam, że jest przezabawne, pani kapitan. – Twarz Frutanina pojawiła się w małym kwadracie na szkiełku urządzenia. – W czym mogę pomóc?
- Przede wszystkim ścisz głos. Oddział siedemnasty zdradził – wycedziła gniewnie. – Tkwię dalej na Sands, ale nie jestem tu sama. Przesyłam ci obraz do analizy i dane z odczytów planety. Jej jądro niedługo wybuchnie, a jeśli przejdę teraz transformację, to tylko to przyspieszę. Sprawdź też co wiemy na temat niejakiego Phylaxa. Pochodzi z rasy Ranidów i wyraźnie za mną nie przepada.
- Odbieram – potwierdził i odgarnął z czoła lawendowy pukiel włosów. – Pani kapitan, w związku z tą sytuacją zalecałbym natychmiastowy odwrót.
- Właśnie się do tego przymierzam. Wyślij nową kapsułę, niech obierze trajektorię na dane z mojego scoutera. Jeśli będę się przemieszczać, to automatycznie podąży za mną – mówiła szybko, wciąż ważąc swoje szanse. – Teleportuję się poza Sands i rozwalę ją z odległości, razem z tymi miernotami na jej powierzchni.
- Doskonale, pani kapitan. A jeśli mogę spytać, to co się stało z towarzyszącymi pani Saiyaninami?
- Okazali się być dużo słabsi niż sądziłam – mruknęła niechętnie. – Ale pewnie masz dokładnie te same odczucia po sprawdzeniu pozostałych…?
- Niestety muszę to potwierdzić. – Skinął głową. – Spędziłem cały dzień na sali treningowej i żaden z nich nie osiągnął zakładanego przez nas pułapu mocy.
- Doprawdy potężna rasa wojowników. – Ttuce wywróciła oczami. – Rzygać mi się chce.
- Z naszych informacji wynika, że ta zbieranina, czyhająca na pani życie, to luźna i nieoficjalna grupa, ale rzeczywiście gromadzi w sobie wszystkie te jednostki, które w przeszłości odnotowaliśmy jako wrogie – zakomunikował oficjalnie Greip, najwyraźniej będąc już posiadaniu nowych danych. – Phylax był tym, który ich skrzyknął i który kreuje się na ich przedstawiciela, ale tak naprawdę łączy ich tylko jedna rzecz.
- A tą rzeczą jest zemsta na mnie. Jak oryginalnie.
Ttuce przeturlała się pod oknem i dopiero wtedy stanęła na równe nogi. Dom sprawiał wrażenie, jakby zbudowano go z sypkiego piasku. Podłoga uginała się pod jej stopami i wydawało się, że przy najlżejszym podmuchu wiatru ściany rozsypią się w perzynę. Ttuce podeszła do kamiennego stołu stojącego w jadalni. Na jego blacie znajdowała się misa z różowymi owocami, które bardzo ją zaintrygowały. Wszystkie apetycznie pachniały, a jej od dłuższego czasu burczało w brzuchu. Wgryzła się zachłannie w skórę jednego z nich i przeżuła go z zastanowieniem.
- Cholera, ale słodkie – mruknęła z pełnymi ustami. – W każdym razie to bardzo cenna informacja na przyszłość, Greip. Nie są zgrani i w razie czego jeszcze to wykorzystam. Wystarczy tylko wywołać odrobinę chaosu.
- Chaos sam się wywoła. Według naszych obliczeń planeta eksploduje w przeciągu następnych dwudziestu minut. Zaraz powinna pani odczuć…
- Pierwsze objawy? Już je czuję. – Chwilę wcześniej ziemia zaczęła drżeć pod jej stopami. Tym razem nie było zatrzymania tego procesu. Trwał i trwał, wzbudzając w niej mdłości i zniechęcając do kontynuowania jedzenia. – Nic mnie tu już nie trzyma. Muszę tylko…
Nagle tknęło ją złe przeczucie. Jej dłoń powędrowała w dół i sprawdziła krawędzie zbroi. Zaraz, przecież gdzieś tu powinna być, bo na pewno ją przywiązała… Prawda?
- KURWA MAĆ! – Trzasnęła pozostałościami owocu w ścianę, a sok z niego prysnął aż na sufit.
- Pani kapitan, sugeruję ściszenie głosu.
- Zamknij się i łącz mnie z Ish! Co za dzień!
- Tak jest, pani kapitan.
Ttuce dopadła znowu do okna i wyjrzała na zewnątrz. Jak zwykle teoria, że pod latarnią jest najciemniej, okazywała się sprawdzać w praktyce. Phylax krążył w pobliżu, unosząc się nad ziemią i jak jastrząb próbując wypatrzeć ją z powietrza. Pozostali rebelianci przeszukiwali budynki w dalszych rejonach zniszczonego miasta. Twarz Ish pojawiła się w kolejnym kwadraciku obok twarzy Greipa.
- Pani kapitan?
- Greip wprowadził cię już w szczegóły mojego położenia? – Kosmitka przytaknęła, a Ttuce przeturlała się w głąb domu do miejsca, w którym leżały zwłoki jednego z Piratów. Ściągnęła z jego ramienia działo ręczne, a następnie schwyciła za leżącą obok broń laserową. Sprawdziła stan akumulatorów, a kiedy oba okazały się być satysfakcjonujące, kontynuowała: – Opowiedz mi o AC-108 i BR27. To nowe modele i jeszcze nie miałam okazji ich przetestować, a teraz będę musiała zrobić z nich użytek.
- Co? Dlaczego?! – wykrzykneła Ish, a Ttuce się skrzywiła.
- Ciszej trochę, do licha ciężkiego. Chcesz, żebym ogłuchła?
- Przecież plan zakładał odwrót!
- Plan uległ zmianie. Muszę się dostać do mojej kapsuły, bo coś w niej zostawiłam. Greip, odwołaj start nowej. Na razie nie będzie mi potrzebna. – Usłyszawszy te słowa, Ish wytrzeszczyła na nią jeszcze bardziej swoje i tak już wyłupiaste oczy.
- Chyba nie…? Och, Ttuce, przecież tyle razy ci mówiłam, żebyś je przy sobie nosiła! Jak mogłaś o nich zapomnieć?
- Pani kapitan – upomniała ją. Zamontowała działo na ręce i przeładowała je, wstając z klęczek. Broń ograniczała pole manewru, więc na próbę wykonała kilka kolistych ruchów obarczoną dodatkowym ciężarem kończyną. – Planeta wybuchnie czy nie, bez nich i tak jestem martwa. Muszę je odzyskać. Dasz mi jakieś instrukcje, czy mam obsługiwać ten sprzęt w ciemno? Tylko szybko, bo i tak coś za bardzo sprzyja mi szczęście. Na pewno zaraz mnie tu znajdą.
- Pani kapitan, czy mam poinformować o zaistniałej sytuacji króla Vegetę? – wtrącił się Greip. – Na pewno chciałby…
- Ani mi się waż! To tylko i wyłącznie moja sprawa.
Frutanin taktownie zachował milczenie, a Ish zaczęła tłumaczyć obsługę obu rodzajów broni. Ttuce słuchała jednym uchem, wyłapując najistotniejsze informacje, a wzrokiem wodziła po pomieszczeniu szukając czegoś, co pomogłoby jej skupić myśli. Nie zamierzała ryzykować bardziej, niż to było konieczne. Chciała przeżyć i wydostać się z tej przeklętej planety w jednym kawałku. Utkwiła wzrok w rozkwaszonym na piaskowej ścianie owocu. Palcami uderzała rytmicznie w kolbę broni laserowej, którą zarzuciła sobie na ramię. Wprawiała się w bojowy nastrój. W końcu nie była to najgorsza sytuacja, w jakiej kiedykolwiek się znalazła.

>*<

Nos siedmioletniej Ttuce wypełniał odór spalenizny, podczas gdy kolejne wiązki elektryczne wędrowały do mózgu i rozrywały go na strzępy. Knebel krępował usta i uniemożliwiał odgryzienie sobie języka. Oczy wychodziły jej z orbit, czerwone i szkliste, a prąd przeszywał ją raz za razem, jak igła w rękach nieumiejętnej krawcowej. W jego fali ciało Ttuce zdawało się lewitować, wyginając pod nienaturalnym kątem i testując granice swojej wytrzymałości.
„To ja cię stworzyłem. Istniejesz po to, by mi służyć i zabijać w moje imię.”
Kiedy tortury przerywano, Ttuce opadła bezwładnie w swoich kajdanach i zwisała ze ściany jak kukła ze spalonego teatru, której sznurki zastępowała plątanina kabli i rurek. Nie miała sił, by zamknąć oczy, więc wpatrywała się w zakrwawioną posadzkę. Po jej brodzie ciekły strużki śliny. W takich momentach pojawiał się Freezer, z głosem delikatnym jak kojący balsam na rany. Jego szkarłatne oczy wwiercały się w sam głąb duszy.
„Kiedyś pochodziłaś z nędznej saiyańskiej rasy, ale ja wybrałem cię na moją uczennicę i spadkobierczynię. Dzięki mnie w przyszłości staniesz się kimś wielkim. Saiyanie to żałosne istoty, dla których nie należy mieć szacunku. Jeśli jakiegoś spotkasz – zabij.”
Kazania Freezera zdawały się nie mieć końca. Nienawiść do każdej z ras czających się w czterech galaktykach była pobudzana i podsycana osobno, z dbałością o szczegóły. Gdy Freezerowi zasychało w gardle, przerywał swoją tyradę, a w jej miejscu następowała kolejna dawka elektrowstrząsów, serwowana indywidualnie każdej z komórek ciała Ttuce, dopóki dziewczynka nie odnosiła wrażenia, że płonie.
„Nie miej litości dla moich wrogów. Moi wrogowie są twoimi wrogami. To przez nich teraz cierpisz. Ale ten ból cię uleczy i oczyści z tego, czym nasiąknęłaś zanim cię uratowałem.”
Po którejś z takich serii Ttuce ocknęła się w kapsule kosmicznej. Pierwsza misja z ramienia Freezera miała zweryfikować jej oddanie dla sprawy i mordercze umiejętności. Z regeneracyjnego snu wyrwał ją wstrząs, towarzyszący lądowaniu. Zaraz potem właz statku odskoczył automatycznie i dziewczynka wypadła na zewnątrz. Zamieszkujące anonimową planetę istoty otoczyły to dziwadło, które zdawało się wykluć z czegoś, co wyglądem przypominało im wielkie jajo. Ttuce była pokryta skorupą zaschniętej krwi, uniemożliwiającą nawet rozpoznanie twarzy. Pozbawione paznokci dłonie muskały miękką trawę, a kikut ogona poruszał się konwulsyjnie, zdradzając dezorientację. Ttuce czuła na sobie obce dłonie; delikatne i ostrożne, niesprawiające bólu. Jedna z istot przemyła buzię Saiyanki wodą, pomagając otworzyć sklejone krwią i ropą oczy.
Ttuce nie znała rasy niosących jej pomoc kosmitów. Były to niewielkie stworzenia, puchate i o przyjemnych ryjkach. Sprawiały wrażenie całkiem niegroźnych, a ich gesty wobec zmasakrowanego dziecka nie miały w sobie nic poza empatią. Ttuce poczuła uścisk w gardle. Otworzyła zdrętwiałe usta szepcząc „uciekajcie”, ale zmęczony głos zagubił się gdzieś w szumie porozumiewających się ze sobą stworzonek. Struny głosowe odmówiły Ttuce posłuszeństwa i nie wysunęła kolejnego ostrzeżenia. Łzy napłynęły jej do oczu, gdy poczuła budzącą się w swoim ciele moc. Obserwowała kolorowe istoty i wiedziała, że wybiera między nimi a bratem.
Rozdzierający wrzask usłyszeli wszyscy mieszkańcy planety. Towarzyszył mu wybuch tornada energii, w którego epicentrum znajdowała się Ttuce. Z ciała Saiyanki wylewało się światło i coraz większe strumienie mocy, niczym szalejący podmuch wiatru rozrywające na kawałki wszystko i wszystkich w pobliżu. Nie wiedziała jak udało jej się podnieść na nogi, ani kiedy ki zaczęła unosić ją w powietrzu. Krzyczała dopóki światło nie pochłonęło całej planety i nie unicestwiło zamieszkujących ją istot. Krzyczała też długo później, podczas gdy krajobraz burzył się i obracał w ruinę. Krzyczała, zdzierając gardło do krwi i czując gorące łzy spływające po policzkach. Krzyczała, opłakując swoje utracone człowieczeństwo, a jej włosy po raz pierwszy w życiu przemalowywały się na złoto.

>*<

Dopiero kiedy odzyskała nad sobą kontrolę, zrozumiała zmianę, która w niej zaszła i pojęła istotę uzyskanej mocy. Były to kolejne rzeczy, zaraz obok obietnicy złożonej matce, które musiała utrzymać w tajemnicy przed Freezerem. Nie miała pewności, czy nowa forma daje jej przewagę nad lordem i nie czuła się na siłach, by przekonać się o tym na własnej skórze, a tym bardziej kosztem Vegety. Wciąż pamiętała słowa królowej o tym, że igranie ze śmiercią wzmacnia Saiyanów, i po latach nie wiedziała już, co tak naprawdę powstrzymało ją przed podniesieniem ręki na Freezera: strach, pranie mózgu czy pragnienie poznania pełni swojego potencjału.
- Pani kapitan? Ttuce? Słyszysz mnie? Ttuce? – Głos Ish dźwięczał w jej uchu.
Otrząsnęła się z zamyślenia jak pies z wody.
- Słyszę – wychrypiała.
- Zrozumiałaś instrukcje, czy mam powtórzyć?
- Wszystko jasne. – Złapała pewniej za broń laserową i ruszyła w stronę okna. – Pora zamienić teorię na praktykę.
- Poczekaj, nie możesz obsługiwać obu równocześnie! Nie dasz rady!
- Naprawdę? No to patrz.
Wyskoczyła przez okno w chmarze odłamków szkła z rozbitej szyby i wpadła prosto na dwóch rebeliantów. Odpaliła działo ręczne i posłała świetlisty pocisk w pierś pierwszego z nich, a drugiego poczęstowała salwą z broni laserowej, dziurawiąc go dopóki nie przypominał kawałka sera. Obróciła się w miejscu zanim ciała zdążyły uderzyć o ziemię i wyciągnęła ręce na boki, strzelając teraz do wszystkiego, co ruszało się w jej polu widzenia.
Działo ręczne funkcjonowało zupełnie inaczej niż broń laserowa i szarpało ręką Ttuce niemiłosiernie, grożąc wyrwaniem ze stawu. Zgodnie z przewidywaniami Ish, trudno jej było nad nimi zapanować i skoordynować ruchy tak, by nie miotać się bez ładu i składu, a kierować w miejsce, w którym porzuciła kapsułę. Ziemia drżała coraz mocniej, a grunt w wielu miejscach pękał, tworząc dodatkowe pułapki na walczących. Ttuce nadal zamierzała udowodnić Ish, że jak zwykle wie lepiej i potrzebowała na to trochę więcej czasu. Unikała większości ciosów i pocisków z obcych broni, przeskakując nad nimi lub kuląc się na podłożu. Niektóre jednak dosięgały celu i dziurawiły jej kombinezon, a jeden uszkodził scouter. Urządzenie wypuściło z siebie wiązkę iskier, która tylko jakimś cudem ominęła oczy Saiyanki i poparzyła jedynie skórę na czole.
Gdy w zamieszaniu Phylax zbliżył się do Ttuce na odległość, z której mógł ją zamrozić, teleportowała się za jego plecy i zdzieliła go kolbą broni w kark, pozbawiając przytomności. Porzuciła rozładowaną giwerę obok nieruchomego ciała i skupiła się na dziale, z którego pomocą podziurawiła kolejnych oponentów. Rozważała wykorzystanie Chaos Attack, ale przeciwników było zbyt wielu i nie miała czasu na skumulowanie niezbędnej energii. Otoczyli ją i rzucili się na nią całą grupą. Ttuce przemieniła się w Super Saiyanina, czując jak ziemia pod jej stopami drży i jęczy w proteście. W asyście czerwonej aury odepchnęła atakujących z impetem na boki i wzbiła się w powietrze. Jak strzała ruszyła na poszukiwanie kapsuły. Przy zniszczonym krajobrazie nie była już pewna, gdzie ją zostawiła.
Działo zsunęło się z jej ręki. Widząc przed sobą mur przeciwników, zwiększyła prędkość i po prostu przebiła się przez niego. Na powrót zwalniając, uderzyła w ziemię kilka metrów dalej, zabrudzona śluzem i cudzą krwią. Otrząsnęła się z obrzydzenia i wtedy poczuła ukłucie zimna w ramieniu. Odskoczyła od Phylaxa, który zaszedł ją od tyłu, i w panice zdarła z poszkodowanej kończyny zamarzający na jej oczach materiał rękawa. Na chwilę skóra zrobiła się błękitna, ale gdy straciła kontakt z lodem na ubraniu, zmieniła kolor na czerwony. Ręka była odmrożona i sztywna, ale jeszcze nie całkiem stracona.
Ttuce posłała Phylaxowi wściekłe spojrzenie i z ryknięciem lwa, w którego łapie utkwił kolec, przeszła na drugi poziom Super Saiyanina. Tyle wystarczyło, by powierzchnia planety eksplodowała, tworząc kratery wypełnione burzącą się lawą. Pozostali przy życiu rebelianci wpadli w popłoch, niewiele widząc w oparach dymu i buchającego gorąca. Phylax wziął głęboki oddech, ponownie chcąc użyć na Saiyance swojej ulubionej techniki, ale Ttuce przeniosła się nad niego i łokciem ugodziła w zieloną czaszkę, z bardzo nieprzyjemnym trzaskiem zamykając mu usta. W efekcie uderzenia Phylax wypluł krew i odłamki zębów, a mgła uszła przez jego nos. Ttuce kopnęła go w klatkę piersiową i odesłała w zbocze pobliskiej góry, która tylko tego potrzebowała, by całkiem się zawalić.
- Greip, ile zostało mi czasu do eksplozji? – spytała, przytrzymując jeden z przycisków na scouterze. Odpowiedziała jej cisza.
Dopiero teraz zorientowała się, że łączność została zerwana. Próbowała nawiązać ją na nowo, równocześnie lecąc nad fałdującą się powłoką planety i w rosnącej desperacji poszukując kapsuły. Poszukiwania te co chwilę przerywały jej niedobitki rebeliantów, które mimo żałosnego położenia wciąż pozostawały przy idei swojej misji i próbowały atakować. Ttuce wróciła do normalnej formy i w miarę możliwości pozbywała się ich ręcznie, nie posyłając w kierunku planety więcej ki, niż było konieczne.
- Greip! Słyszysz mnie?
- Przepraszamy, ale twoja rozmowa nie może być kontynuowana. Transmiter połączeń został uszkodzony. Pracujemy już nad naprawieniem tego problemu – poinformował ją metaliczny głos dobiegający ze scoutera.
- W takim razie włącz pomiary stanu planety – warknęła, kopniakiem pozbawiając głowy kolejnego rebelianta. Zdrętwiała z bólu ręka zwisała bezwładnie przy boku, a wrogie ciosy i pociski nadal sypały się na jej plecy, robiąc dziury w i tak strzaskanej już zbroi. Ttuce leciała coraz bardziej nierówno, dusząc się toksycznymi oparami buchającymi z serca planety.
- Przepraszamy, ale przeprowadzenie pomiarów stanu planety jest obecnie niemożliwe. Rejestratory urządzenia zostały uszkodzone. Pracujemy już…
- Skoro tak, to chociaż namierz tę moją pieprzoną kapsułę kosmiczną!
- Przepraszamy, ale namierzenie miejsca spoczynku kapsuły jest obecnie niemożliwe. W wyniku uszkodzeń urządzenia skasowane zostały numery rejestracyjne i…
- Co w takim razie działa?!
- Radar na Smocze Kule jest w pełni sprawny.
Ttuce darowała sobie komentarz, bo jej oczom ukazał się właśnie znajomy biały kształt, kołyszący niebezpiecznie na jednym z nienaruszonych jeszcze skrawków ziemi. Dała nura w dół, przelatując przez zasłonę dymu, który falą wylewał się z wyrwy powstałej w ziemi. Parzył ją w twarz i ranną rękę, a na dodatek zwiastował kolejne erupcje, które musiała omijać, lecąc slalomem pomiędzy fontannami ognia i skalistych odłamków.
- Planeta postanowiła na mnie zwymiotować – podsumowała z rozbawieniem i wreszcie wylądowała przy kapsule.
Otworzyła właz kopniakiem i od razu sięgnęła do schowka, z którego wydostała fioletową sakiewkę, wciąż starannie zawiązaną i zazdrośnie strzegącą swojej zawartości. Oddech ulgi, który wydobył się z jej ust został urwany w połowie, gdy poczuła za sobą czyjąś obecność.
- To koniec, Ttuce. – Głos Phylaxa drżał z bólu i podniecenia. Ttuce odwróciła się do niego przodem, a on złapał ją za gardło; lekko, ale stanowczo na tyle, by uniemożliwić jej samotną teleportację. Stał o krok od niej, pilnując aby nie miała szansy na umknięcie przed kolejnym mrożącym atakiem. – Szkoda, że się teraz nie widzisz.
- Na pewno nie wyglądam gorzej od ciebie. – Splunęła mu na buty i oparła się wolną dłonią o kapsułę. – No, na co czekasz? Dlaczego jeszcze nie zmieniłeś mnie w sopel lodu? Czyżbyś stracił oddech? – Uśmiechnęła się drwiąco.
-  Postanowiłem, że umrzemy razem. Widocznie tak było nam pisane. – W jego oczach czaiło się szaleństwo, a dłoń zacisnęła się mocniej na jej gardle. – Tylko ty i ja…
- I kilkudziesięciu facetów wrzeszczących z przerażenia w tle. Jak romantycznie. – Ttuce spojrzała na niego intensywnie, a potem w przypływie geniuszu dźgnęła go końcówką ogona w oko. Phylax wrzasnął, a wtedy ona z całych sił nadepnęła mu na stopę i wbiła oba rzędy zębów w skórę na jego przedramieniu. Dodatkowa dawka bólu wystarczyła, by ją puścił. – Do zobaczenia w piekle!
Przystawiła dwa palce do czoła i zniknęła z powierzchni planety razem z kapsułą. Sześćdziesiąt sekund później Sands eksplodowała, pozostawiając po sobie świetlisty ślad w galaktyce.
Ttuce wylądowała na pierwszej planecie, na jakiej zlokalizowała życie. Powietrze bezlitośnie wypluło ją i jej statek na spotkanie z pokrytą zielenią ziemią. Saiyanka zaryła w nią z rozpędu, a kapsuła potoczyła się dalej po nierównym gruncie. Kiedy Ttuce podniosła się już na łokciach, wypluła trawę i otworzyła oczy, zaobserwowała kilkoro kosmitów, przyglądających jej się z bezpiecznej odległości. Uniosła obie dłonie na tyle, na ile pozwalała mało komfortowa pozycja na brzuchu.
- Przybywam… w pokoju – oświadczyła i po chwili z jęknięciem przekręciła się na plecy.
Scouter wydał radosny dźwięk i jej ucho wypełnił kolejny komunikat:
- Z przyjemnością informujemy, że większość usterek została usunięta. Możesz teraz kontynuować swoje połączenie.
Na szkiełku pojawiła się twarz Greipa, a Ttuce zmarszczyła nos zdając sobie sprawę, że podwładny nawet jej nie zauważył, zbyt skupiony na czymś innym. Zmarszczyła nos jeszcze bardziej, gdy w tle wyłapała żwawą melodyjkę.
- Greip… Czy mam rozumieć, że ja tu umieram, a ty sobie grasz w Space Chicken Invaders?

>*<

Ta sytuacja nie mogła być bardziej dziwaczna. Vegeta siedział obok dawnego rywala w skromnym domu jego matki i nad kubkiem kosmicznie ziołowej herbaty kontemplował, za które konkretnie grzechy tu trafił. Goku i Gine wpatrywali się w siebie z idealną mieszanką ciekawości i skrępowania. Vegeta nie omieszkał zauważyć, że Kakarotto odziedziczył po swojej rodzicielce duże oczy, tendencję do bycia rozkudłanym i wrodzoną nieporadność. Nie wiedział ile Saiyanka ma lat, a pamiętając o dworskiej etykiecie nie zamierzał o to pytać, ale wszystko wskazywało na to, że jest teraz młodsza od – cóż – swojego najmłodszego syna.
- Wasza wysokość, dolewkę? – Vegeta potrząsnął głową i uniósł kubek do góry dając znać, że jeszcze ma. – Goku? – Ten również odmówił, a Gine spojrzała na niego tymi wielkimi jak spodki oczami, które lada moment miały wypełnić się łzami wzruszenia. Zupełnie jakby znowu zobaczyła go po raz pierwszy. – Nie mogę się przyzwyczaić do tego imienia. Dla mnie zawsze będziesz Kakarotto… To wszystko jest takie dziwne. Jeszcze niedawno nasz Raditz wyruszał na swoją pierwszą misję z księciem. Pamiętam to jak wczoraj. A teraz… Raditz! Wasza wysokość, co się z nim stało?
Twój idiotyczny i przerośnięty syn-słabeusz został zamordowany przez twojego drugiego idiotycznego syna-pajaca i udomowionego Nameczanina. Ha! Żałuj, że tego nie widziałaś, kobieto.
- Raditz zginął na misji kilka lat temu. Długo razem pracowaliśmy – odparł bez mrugnięcia okiem, a następnie napił się herbaty. Postanowił zachować spokój i powagę samuraja. Jeśli Kakarotto chciał wchodzić w szczegóły i być szczery ze swoją matką, to niech to robi podczas jego nieobecności.
- Och. – Gine przycisnęła dłoń do klatki piersiowej. Jej głos ledwo dosłyszalnie zadrżał, ale Vegeta zaraz się zorientował. Czyżby słabość charakteru i przywiązanie do rodziny również było czymś, co Kakarotto odziedziczył po matce? – Więc Kaka… Goku. Nigdy nie mieliście okazji się spotkać?
- Przyleciał na Ziemię, ale… To była bardzo krótka wizyta. – Goku odwrócił wzrok, nie potrafiąc równocześnie kłamać i patrzeć komuś prosto w twarz. – Właściwie go nie poznałem. Za to z punktu się poróżniliśmy.
Gine westchnęła i pokiwała głową.
- Zawsze wiedziałam, że jesteś bardziej podobny do mnie. Raditz całkiem poszedł w ślady ojca. Porywczy, gwałtowny… – Vegeta skupił się na piciu herbaty, żeby nie musieć oglądać łez wreszcie wykwitających w oczach Gine. Jeśli nienawidził czegoś bardziej od głupich żartów Kakarotto, to byli to płaczący Saiyanie. – Bardocka też straciłam, prawda?
Goku przysunął się do niej i z wahaniem położył dłoń na jej ręce. Na twarzy wojownika pojawił się dobroduszny, a zarazem smutny uśmiech.
- Północny Kaito powiedział mi kiedyś, że tak jak ojciec Vegety, Bardock zginął poza planetą, stawiając czoła Freezerowi. W związku z tym on również nie został wskrzeszony.
Gine przygryzła dolną wargę i złapała jego dłoń w tak potężny uścisk, że Goku oczy wyszły z orbit. Matka spoglądała na niego z miłością i raz za razem pociągała nosem, wciąż walcząc ze łzami.
- Przepraszam, że tak się mażę. – Otarła policzki nadgarstkiem. – Niecodziennie dowiadujesz się, że twój mąż i pierworodne dziecko odeszli na zawsze, podczas gdy tobie dane jest dalej żyć… Bardock był bohaterem, Goku! Nie daj sobie wmówić inaczej. Raditza też na pewno byś pokochał. Służba w armii Freezera zahartowała jego serce, ale ja znałam go od dziecka. Było w nim dużo dobrego!
Vegeta zaczął liczyć płytki na podłodze. Nie wiedział skąd urwała się Gine, ale wiedział już skąd u Kakarotto taka duża doza nawiedzenia i oddania. Jednak nie cały jego charakter ukształtował się na Ziemi. Połowa winy leżała we wrażliwej matce, która przywiązała się do swoich bliskich w zupełnie nienaturalny dla saiyańskiej rasy sposób. Saiyanie cenili walkę ponad więzy krwi. Nieliczni zakładali rodziny, a jeszcze mniejszy odsetek wiązał się z jednym partnerem na całe życie. Byli zaślubieni wojnie, nie swoim ukochanym.
Sączył dalej mętny napój i udawał, że go tam nie ma, podczas gdy Goku opowiadał Gine o życiu na Ziemi, jej wnukach i prawnuczce, która miała się niedługo urodzić. W głębi duszy Vegeta był przywiązany do swojej rodziny, ale teraz poprzysiągł sobie, że jeśli kiedyś uderzy na głos w takie sentymentalne klimaty, to zaraz potem uroczyście kopnie się w tyłek.
- Więc wy dwaj… Ciekawy zbieg okoliczności. – Głos Gine znowu przyciągnął jego uwagę. Kobieta z nieco nieobecną miną i pewnym brakiem subtelności bawiła się dużym nożem do krojenia mięsa. – Bardock starał się o stanowisko ochroniarza księcia, gdy ten był jeszcze dzieckiem. To taka dobrze płatna i dająca prestiż posada... Król wybrał jednak generała Nappę, bo nie odpowiadał mu charakter Bardocka. Zbyt duża różnica interesów, powiedział.
Vegeta uśmiechnął się na widok jej kwaśnej miny, a Goku klepnął go dłonią w plecy tak, że nowy król prawie zadławił się herbatą, którą aktualnie miał pecha przetrzymywać w ustach.
- My się z Vegetą świetnie dogadujemy! Trudno o lepiej zgrany duet w całym kosmosie – oznajmił ze śmiechem.
- Nie wiedziałem, że potrafisz się posługiwać ironią. Co mi przypomina, że mieliśmy iść na salę treningową – stwierdził Vegeta sucho, po czym otarł usta serwetką i wstał. – Dziękuję za gościnę, Gine. Odeślę ci Kakarotto, gdy tylko wywiąże się ze swoich zobowiązań.
Wyszedł przed dom i rozejrzał po okolicy, dając Goku i Gine czas na pożegnanie w prywatności. Nie znosił własnych rodzinnych spotkań, a co dopiero cudzych. Przy swoich teściach nie musiał przynajmniej pamiętać o królewskich manierach. Otrząsnął się z niesmakiem na myśl o kolejnej tego typu nasiadówie. W przeciwieństwie do centrum, w tym miejscu nikt nie świętował objęcia przez niego władzy. Przedmieścia stolicy były opustoszałe. Na Ziemi w godzinach pozaszkolnych zawsze tętniły życiem i wypełniały się zgrajami bachorów, które za swój główny cel i ambicję obierały wrzeszczenie i wypluwanie płuc do późnej nocy. Całe szczęście, że Trunks miał inne zainteresowania.
Na planecie Vegeta dzieci było bardzo mało. Saiyanom często nie starczało czasu na rozmnażanie, gdy w pełni oddawali się podbojom innych światów i podróżom z jednego krańca galaktyki na drugi. Niektórzy z nich zaglądali w rodzinne strony raz na kilka lat, nawet nie zauważając ile czasu zdążyło już upłynąć. Vegeta oparł się plecami o ścianę domu Gine, prychając na swój tok myślowy. Co za różnica? Nawet jeśli rzeczywiście znajdowały się tu teraz jakieś małolaty w wieku Trunksa czy Gotena, to i tak przebywały w salach treningowych i uczyły się zabijać.
Zaczął się zastanawiać, czy powinien pozwolić Bulmie na wizytę. Nie miał najmniejszych wątpliwości, że kobieta będzie na to nalegać. Znał ją zbyt dobrze, żeby nie wydedukować, że ten temat zostanie poruszony jako jeden z pierwszych, gdy tylko przekroczy próg domu. Kilka lat temu zbyłby ją wzruszeniem ramion i tekstem rodem z podręcznika Rób co chcesz i daj mi spokój, ale teraz wizja jego żony, Trunksa i Bry w tym zimnym, militarnym świecie nie do końca mu odpowiadała. Nawet jeśli dzieciom przysługiwał królewski tytuł, to Bulmie nie do końca. Saiyanie krzywo patrzyli na międzyrasowe małżeństwa. Vegety co prawda nie obchodziło to, co poddani mieli do powiedzenia na temat jego rodzinnych wyborów, ale obawiał się, że sytuacja ulegnie zaognieniu do momentu, w którym zrobi się naprawdę niebezpiecznie. Sam przyjąłby takie wyzwanie z otwartymi ramionami i z przyjemnością przywołał do porządku tych, którzy ośmieliliby się oprotestować podjętą przed niego decyzję, ale wolał, żeby Bulmy przy tym nie było. Wbił wzrok w mur przed swoim nosem, który odgradzał uboższą część stolicy od tej zamożniejszej. Czerwone graffiti spierdalaj, królu! kłuło go w oczy.
Lud Vegetasei był ludem zjednoczonym tylko pozornie. W czasach rządów poprzedniego króla na planecie nie doszło do powstania, ale zamieszki stanowiły zupełnie oddzielny rozdział; mniejsze i szybko tłumione, a mimo to zapadające w pamięć. Idealne, czystej krwi małżeństwo jego rodziców było chłodno wykalkulowanym interesem, przynoszącym korzyść obu stronom. Huczny ślub jednak nie wystarczył, by ukoić niepokój nieuprzywilejowanej części ludu i przyćmić fakt, że nie wszyscy przyjęli pomysł służenia Freezerowi ze spokojem. Saiyanie mogli nie należeć do najbystrzejszych ras, ale mimo to zauważyli, że data królewskich zaślubin zbiegła się w czasie z datą zwarcia sojuszu z kosmicznym tyranem.
Vegeta zastanawiał się, czy gdyby lord nie zniszczył Saiyanów i ich planety, to czy jego ojciec zostałby z czasem obalony. Na przestrzeni kolejnych lat ludzie mieli do niego coraz większy żal i zarzucali mu nieuczciwość. Najlepszym przykładem na to, że te myśli wciąż żyły w umysłach wskrzeszonych wojowników była Gine i wyrzuty w jej głosie, kiedy mówiła o odrzuceniu przez króla kandydatury Bardocka na pozycję ochroniarza księcia. Skoro Bardock konkurował z Nappą, to musiał spełniać siłowe wymogi. Jego wadą natomiast na pewno był status społeczny.
Jeszcze raz przebiegł wzrokiem po krwistym graffiti na murze, odczytując każdą literę osobno. Ciekawe czy ojciec Kakarotto… Ale nawet jeśli, to chyba nie wyraziłby poglądów w tak permanentny sposób – i to dokładnie naprzeciwko swojego własnego domu. W tej dzielnicy mieszkało więcej pokrzywdzonych przez poprzedniego króla Saiyanów.
- Wasza wysokość? – Gine wyłoniła się z budynku i podeszła do niego szybko. Z radosnych odgłosów dobiegających z wnętrza domu Vegeta wywnioskował, że Kakarotto dostał deser na pożegnanie. – Czy mogę o coś spytać?
- Właśnie to zrobiłaś.
Gine nie dosłyszała lub zignorowała jego słowa i kontynuowała:
- Chciałam się dowiedzieć czy Kakarotto… To znaczy Goku, czy on naprawdę jest takim dobrym wojownikiem? Czy mogę być z niego dumna? Bo bardzo bym chciała. – Złożyła ręce na podołku.
Vegeta patrzył na tę drobną kobietkę przed sobą i przeżuwał przeróżne sarkastyczne uwagi, które cisnęły mu się na język. Czuł, że mógłby sobie teraz poużywać na koszt tego klauna i korciło go, żeby to zrobić. Gine wpatrywała się w niego z ufnością, jaką poddany darzy swojego monarchę, ale trzymała się przy tym prosto i bardzo pewnie. Vegeta uznał, że matka Kakarotto tylko sprawia wrażenie słabej. Może i lubiła mówić o swoich uczuciach, ale coś w jej postawie zdradzało wojowniczą naturę i gotowość do podjęcia rzuconej rękawicy. Wiadomość dla niego była jasna: nie przekreśliła go tak jak poprzedniego króla. Jeszcze.
Uch, dlaczego w ogóle zakopał topór wojenny z tym pajacem?
- Najlepszym jakiego znam.

>*<

Goku czuł się jak nowonarodzony. Gdzieś zniknęła cała złość i niepokój, które zaczęły go ścigać jeszcze na Ziemi. Może to właśnie przez spotkanie z matką, a może przez zachłyśnięcie się saiyańską kulturą. Może to podświadomość nie dawała mu spokoju i kazała ścigać Vegetę na drugi koniec galaktyki, by wreszcie miał okazję poznać to, co przed laty utracił z winy Freezera. W każdym razie jego mordercze instynkty również umilkły i Goku nie mógł być bardziej szczęśliwy z tego powodu.
Vegeta obserwował swojego rywala, gdy ten w równych odstępach czasu powalał na łopatki kolejnych członków Saiyańskiej Armii. Nie musiał nawet używać pocisków ki. W zupełności wystarczyła mu siła mięśni i twarde pięści, które celnie i nieprzebłaganie godziły w czułe punkty wojowników. Vegeta miał nadzieję, że Saiyanie wezmą sobie tę lekcję do serca. Inaczej nie wiedział, jak Ttuce podbije kosmos z taką zgrają nieudaczników.
- Co tu się dzieje?
O wilku mowa. W drzwiach sali stała Ttuce i wyglądała jakby dopiero co wyczołgała się z czeluści piekielnych. Jej kombinezon bojowy wisiał w strzępach, a twarz i odsłonięta ręka były czerwone od poparzeń i czegoś, co wyglądało jak odmrożenia. Zapachy, które od niej biły, zwalały z nóg – i to w negatywnym tych słów znaczeniu.
- Czy to Kakarotto? – sarknęła jadowicie. – Hołdujesz zasadzie przyjaciół trzymaj blisko, a wrogów jeszcze bliżej?*
- Zdajesz sobie sprawę, że nie masz brwi? – spytał z przekąsem. – Co ci się stało?
- W tym sezonie brwi są passé. – Ttuce podeszła bliżej, zostawiając za sobą krwiste ślady podeszew na posadzce, a Vegeta ostentacyjnie zacisnął palce na czubku nosa. Nie omieszkał zauważyć, że prawie w ogóle nie porusza jedną ręką.
- Na litość Beerusa, weź prysznic.
Ttuce prychnęła i przyjrzała się Saiyanom, którzy grupowo próbowali powalić Goku na podłogę.
- Są żałośnie słabi. Zaczynam się martwić, że zmarnowałam moje dwa życzenia.
- Daj im czas. Jak zbiorą jeszcze kilka takich łomotów, to w końcu zaczną się starać. A dzięki temu może i Kakarotto nieco znormalnieje, bo jego zachowanie jest ostatnio dużo bardziej absurdalne niż zwykle.
Ttuce nastawiła uszu i spojrzała na niego z ukosa.
- Mógłbyś rozwinąć wątek?
- O Kakarotto? – westchnął ze znudzeniem. – To pajac, ale poczciwy i miewa przebłyski czegoś, co jestem w stanie określić mianem odrobiny zdrowego rozsądku. Tylko od jakiegoś czasu zachowuje się naprawdę dziwnie. Mam wrażenie, że nie jest sobą. Zaproponował nawet, że zostanie saiyańskim bogiem na pełen etat, dasz wiarę? – prychnął i odepchnął od siebie butem ciało nieprzytomnego wojownika, którego uderzenie autorstwa Goku wyrzuciło poza maty do trenowania. – Może dawno nikt mu nie spuścił porządnego lania i to dlatego. Wyraźnie zaniedbałem moje obowiązki.
Ttuce wbiła na powrót wzrok w siejącego zamęt na sali Saiyanina. Goku śmiał się i odbijał każdy cios z lekkością i beztroską, szarżujących na niego przeciwników traktując jak natrętne muchy. Ttuce zmrużyła oczy i uśmiechnęła się dziko sama do siebie. Palcami zdrowej ręki pogładziła materiał fioletowej sakiewki, przywiązanej do krawędzi zbroi.
- Niedługo się przekonamy.
Vegeta obrócił się do niej na pięcie.
- Ty coś wiesz – stwierdził, a Ttuce posłała mu cwany uśmiech.
- Wiem wiele rzeczy. – Rozległ się świst rozrywanego powietrza, a pięść Vegety zrobiła dziurę w ścianie w miejscu, gdzie sekundy wcześniej była głowa Ttuce. Saiyanka zacmokała, tłumiąc śmiech. – Ty brutalu!
- Nie rób sobie ze mnie jaj, gówniaro – warknął, pokazując kły. – Mam dość tej twojej maskarady i ciągłych gierek. Wciągasz mnie w rzeczy, o których nic mi nie mówisz! I to się kończy w tej chwili! – Wolną pięść też wbił w ścianę, po drugiej stronie Ttuce, gdy ta tylko spróbowała mu się wymknąć. – Zacznij śpiewać albo pogadamy inaczej!
Ttuce potrząsnęła z rozbawieniem głową i palcami przeczesała posklejaną krwią grzywkę.
- Jeśli myślisz, że uda ci się mnie zdominować albo zastraszyć, to grubo się mylisz. I to jest właśnie twój problem, braciszku. Wszyscy dawno przestali się ciebie bać. Przyjaźń z Kakarotto zrobiła z ciebie miękkiego Ziemianina. Straciłeś czujność. A powinieneś uważać komu ufasz.
- I to się tyczy także ciebie? – Ręce Vegety zaczęły drżeć ze złości. Pochylał się nad nią i miał ochotę przegryźć jej tętnicę.
- To się tyczy zwłaszcza mnie – odpowiedziała z pełną powagą i nawinęła jedno z zabrudzonych pasemek włosów na palec wskazujący. – Pozwól, że okażę jednak dobrą wolę i rzucę trochę światła na temat Kakarotto. Wiem, że z naszej dwójki to ja zawsze byłam mózgiem od języków, a ciebie ciągnęło do fizyki, ale czy naprawdę nie zdziwiło cię to, że Kakarotto posługuje się płynnym saiyango?**
- Jest Saiyaninem, tak jak my. Poleciał na Ziemię w kapsule, w której zainstalowany był prototyp tych samych oprogramowań, z których my korzystamy obecnie. Podczas lotu równocześnie uczył się saiyango i języka rejonu, do którego go wysyłano. Twój argument…
- A potem, jak sam raczyłeś mi wyjaśnić, doznał uszkodzenia mózgu, które zaowocowało amnezją. – Ttuce położyła dłoń na jego torsie i odepchnęła go od siebie stanowczo. Na jej twarzy nie było już rozbawienia, a ostrzeżenie. Vegeta zabrał ręce i posłusznie zrobił krok w tył. Ttuce się wyprostowała. – Z tego co nam wiadomo nigdy pamięci nie odzyskał. Nawet jeśli uszkodzenie lewej półkuli mózgu nie było na tyle duże, by doprowadzić do afazji ani dysfazji, amnezja zrobiła swoje i Kakarotto zapomniał języka, którego uczył się przed przylotem na Ziemię. Czy w czasie waszej znajomości kiedykolwiek używałeś przy nim saiyango? – Vegeta posłał jej spojrzenie, które mówiło więcej niż tysiąc słów. – No więc właśnie. Nawet jeśli jakimś sposobem Kakarotto zachował w podświadomości podstawową pamięć dotyczącą natywnego języka, to nie wyjaśnia to jego bezbłędnego akcentu ani intonacji. Posłuchaj go przez chwilę.
Vegeta odwrócił się w stronę ćwiczących na sali Saiyanów. Po zbiciu wszystkich na kwaśne jabłko, Goku udzielał im teraz opisowych instrukcji i wyjaśniał jakich błędów powinni się wystrzegać. Wojownicy słuchali go uważnie, ale sądząc po ich minach chyba jeszcze nie zdecydowali się czy mają go podziwiać, czy nienawidzić.
- Tak twoim zdaniem brzmi osoba pierwszy raz używająca języka, którego uczyła się we wczesnym dzieciństwie? – Ttuce odsunęła się od ściany i oparła zdrową rękę na biodrze.
- Chcesz mi powiedzieć, że Kakarotto jakimś sposobem odzyskał pełną pamięć i to przed nami ukrył? Niby po co miałby to robić?
- I to jest bardzo dobre pytanie. Po co? – Wystarczyło jedno spojrzenie na twarz Ttuce, by Vegeta miał pewność, że siostra nadal wiele przed nim ukrywa.
- Nie wiem co knujesz, ale jeśli w jakiś sposób uwzględnia to Kakarotto, to lepiej sobie odpuść – syknął z grobową powagą. – Nie masz pojęcia do czego jest zdolny. I nie traktuj tego jak groźbę, ale jako braterskie ostrzeżenie.
- I to jest właśnie to o czym mówiłam, Vegeta. Zmieniłeś się. Kiedyś nie odrzuciłbyś szansy na dobrą walkę, drżąc o konsekwencje. – Uśmiechnęła się zimno. – Na szczęście ja pozostałam pełnokrwistym Saiyaninem.
- Czy to wyzwanie? – Vegeta zmrużył oczy.
- Dokładnie tak. – Zdjęła brudną rękawicę i wyciągnęła do niego dłoń. – Wchodzisz w to, czy tchórzysz?

*Cytat z filmu Ojciec Chrzestny II (1974)
**Nazwa saiyango pojawia się często w angielskojęzycznym fandomie, ale niestety nie wiem kto jest jej pomysłodawcą.


Z lekkim poślizgiem, ale oto i jestem! Bardzo dziękuję wszystkim odwiedzającym, czytającym i komentującym. Cieszę się, że historia Was wciąga i że ciągle czekacie na nowe rozdziały. Radzę też zapiąć pasy, bo niedługo (w następnym rozdziale dokładnie) spuszczę Kakarotto ze smyczy. Trasa na pewno będzie wyboista!

5 komentarzy:

  1. Świetny rozdział ;D
    Czekam z niecierpliwoscią na następny ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięks! :D Postaram się, żeby nowa część pojawiła się troszkę szybciej od tej.

      Usuń
  2. No no. Goku i odzyskana pamięć, jakoś mi się to nie widzi, niby jakim cudem. I znowu trochę o przeszłości TTuce, co musiała przejść, biedna dziewczyna i futerkowe kosmitki ;/. Phylax był cwany i nieźle to zorganizował, ale coś mu jednak nie wyszło, plan był dobry, lecz wyszedł na panewce. Czekam na więcej, wiesz o tym.
    Pozdrawiam
    Kenzuran Blade River.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Szaleństwa panny Ttuce :D Nikomu to na dobre nie wyjdzie!

      Usuń
  3. Zacznę od... Nie lubię Cie :D Takie słodkie stworzonka zabić! A fe Ttuce! Takie puchatki <3 jaaaaaaa ;( Nie rozumiem w końcu czemu ze zabiła, tam nie ma specjalnego wyjaśnienia. Bo jej pomogli??

    Ale wracając do całokształtu opowieści jestem w pełni (prawie, wiesz te stworzonka!) usatysfakcjonowana opisem i w ogóle fabułą! Motyw z Gine genialny, a te odczucia Vegety.. FENOMENALNE! Taki idealny książę! Zły, bezczelny a jednak taki "ziemski". Nic dodać, nic ująć. He he graffiti z królem dobre ;D Uśmiech nie zszedł mi z twarzy xD
    Ale wracając do pierwszej części fabuły gdzie na Sands siostra Veggiego wojowała, moment z wyskokiem z giwerami przez szybę niemal pojawił się przed moimi oczami jakbym oglądała zajebisty film akcji ;D Normalnie Schwarzenegger się tu pojawił w żeńskiej postaci, haha! Bosko.

    Przede wszystkim, na koniec chciałam Ciebie przeprosić za nieobecność, ale zmiany mnie dobiły. Jutro mam wolną sobotę to przynajmniej przeczytałam tę notkę, a jutro postaram się zorganizować czas na 11 część ;) Nie mniej jednak nie mogę obiecać u siebie niczego nowego :( Wciąż stoję w tym samym martwym pkt. W zamian za to postaram się jak CHOLERA zrobić dobry odcinek :D Tak w rekompensacie ;)
    Buziole! Jeśli zapomniałam o czymś tu napisać to może sobie kiedyś przypomnę... Hh.
    Ps. Pamiętaj o puchatych stworzonkach! *.*

    OdpowiedzUsuń